Wielki Post w izdebce

(fot. shutterstock.com)

(fot. shutterstock.com)

Bez okresów świadomie wybieranej ciszy, szczególnie w naszych czasach, człowiek będzie skazany na coraz większą powierzchowność i zagubienie. Cisza potrzebna do modlitwy to wbrew pozorom kwestia wyboru, czyli także rezygnacji z wielu cennych rzeczy.

„Ty zaś, gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu” (Mt 6, 6).

Czy to zalecenie Jezusa dotyczy tylko mnichów i sióstr klauzurowych? Jeśli tak, to wówczas łatwiej byłoby się wymigać… Ale św. Mateusz nie pozostawia  wątpliwości: Jezus zwraca się do wszystkich swoich uczniów. I jak tu się modlić i oddalić od ludzi, skoro większość naszego czasu musimy spędzać z ludźmi?

Na początek Wielkiego Postu mamy gotową receptę jak znalazł. I to w księdze napisanej przed paroma tysiącami lat. Prorok Izajasz pisze: „W nawróceniu i spokoju jest wasze zbawienie, w ciszy i ufności będzie wasza siła” (Iz  30, 15), Słowa te skierował do króla Ezechiasza i całego Izraela. Jest VII wiek przed Chrystusem. Jerozolima jest wasalem Asyrii, która podbiła sąsiednie kraje. Izrael musi płacić daninę. Na Asyrię najeżdżają Babilończycy. Ezechiasz dowiadując się o tym, postanawia, że nie będzie już płacić daniny. Równocześnie Babilończycy szukają sprzymierzeńców, także w Izraelu. Król Ezechiasz entuzjastycznie przyjmuje posłów z Babilonu. W tym momencie pojawia się prorok Izajasz, ostrzega przed tą koalicją i zapowiada, że jeśli król Ezechiasz wejdzie w sojusz przeciwko Asyrii, to skończy się to dla wszystkich tragicznie – Izraelici będą przesiedleni do Babilonu. Ezechiasz waha się, ale ostatecznie lekceważy to ostrzeżenie. Nie tylko że przystaje do powstania przeciw Asyrii, ale również wysyła posłów do Egiptu, by szukać wsparcia. Mieszkańcy Jerozolimy skaczą z radości, że nadchodzi wolność. A Izajasz rozpacza i mówi, że lud „spogląda na zbrojownię” (Iz 22.8) jako na swoją ostoję, a nie na Tego, który jest prawdziwym Panem. Król zaufał swojej przemyślności i politycznej strategii, realizuje swoje zamierzenia, ratunek widzi w wojsku faraona, od którego kiedyś Izrael został uwolniony.

Izajasz sprzeciwia się przekonaniu, że to człowiek, a nie Bóg ostatecznie decyduje o losie narodów. Jest też sceptyczny wobec podporządkowania się jakiemukolwiek mocarstwu, bo prędzej czy później Izrael przejmie kult jego bóstw i wprowadzi obce zwyczaje. I właśnie dlatego prorok proponuje to proste rozwiązanie:

„Wejdź w ciszę, to doznasz Bożego wsparcia, poczujesz się silniejszy, nie ulękniesz się tych potęg, nie będziesz musiał szukać pomocy wśród obcych mocarstw. Wejdź w ciszę i wtedy wszystkie te rady i zamierzenia wypływające z lęku, osłabną. Wejdź w ciszę,  a staniesz się bardziej wolny wobec presji, by usłyszeć Boga i wybrać to, co słuszne”.

Ale słowa przestrogi Izajasza wydały się Izraelitom łabędzim śpiewem. I powiadali: „Na koniach umkniemy (…) Na ścigłych rumakach cwałować będziemy” (Iz 30, 16).

Wystarczy gotowość

Często narzekamy, że nie mamy czasu na modlitwę, co nieraz bywa prawdą. Jednak nigdy nie będziemy mieli komfortowego miejsca, czy sytuacji życiowej, jakiejś sielanki bez żadnych słabości, grzechów i zmagań, bez konieczności podejmowania trudnych decyzji, bez prób, które będą testować naszą ufność, ale też konfrontować z tym, że ciągle polegamy wyłącznie na sobie.

Pewnego dnia uderzyło mnie, że Pan Jezus niczego od nas nie wymaga, odwołuje się tylko do naszej dobrej woli:

„Jeśli chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki i zamknij drzwi” (Mt 6, 6)

„Jeśli kto chce pójść za mną, niech się zaprze samego siebie” (Mt 16, 24)

„Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz. Potem przyjdź i chodź za mną” (Mt  19, 21)

Jest tylko jeden warunek: pragnienie i gotowość, nie miłość. Miłość przyjdzie potem. Nie ma w tych słowach przymusu pojętego jako nieznośny obowiązek. Żeby czegoś chcieć, muszę to poznać, muszę zapragnąć. Jeśli czegoś rzeczywiście chcę, to wtedy niemalże instynktownie wiem, że muszę podjąć konkretne kroki, aby zrealizować moje pragnienie.

Kiedyś odkryłem, że często jestem podobny do króla Ezechiasza. Działam pod wpływem lęku o siebie, liczę tylko na własne siły, ulegam różnym podpowiedziom, które wydają się być dobre, podejmuję decyzje pochopnie i pod wpływem impulsów, czego skutki widać dopiero po czasie. I co słyszę? „Nie walcz, nie szukaj sojuszy, nie polegaj tylko na swoich własnych rozwiązaniach, wejdź w ciszę”. Takie zalecenie wydaje się przeczyć zdrowemu rozsądkowi. Coś w człowieku krzyczy: to nie wystarczy, to złudzenie, to jakaś bujda na resorach. Wejście w ciszę jest trudne, ponieważ pociąga za sobą zgodę na radykalne ubóstwo, kiedy to już nie ja jestem w centrum i nie ja działam.

Żeby się modlić i przebywać w ciszy, musimy być wyczuleni na różne formy obecności. Najbardziej narzuca nam się fizyczna, ponieważ mamy zmysły, które ją rejestrują. Ale dzisiejsza Ewangelia uczy, że istnieją także inne formy obecności. „Ojciec wasz widzi w ukryciu”. Aż trzy razy Jezus powtarza w Środę Popielcową, że Bóg widzi w ukryciu. Niektórzy boją się tego widzenia, bo myślą, że Bóg podgląda, jakby czegoś o nas nie wiedział, przeszywa wzrokiem jak roentgen i syci się tą czynnością, jakby nie miał nic innego do roboty i był łasy na ploteczki. „Pan widzi serce” – słyszy prorok Samuel. Kto z nas widzi serce drugiego człowieka?

Po co się modlić?

Niemałą trudnością w praktykowaniu modlitwy jest to, że wiele osób wierzących postrzega ją jako narzucony z zewnątrz mus. Ktoś im kazał: mama, ksiądz, Pan Bóg. Więc robią to niechętnie, często na odczepkę. W praktyce taka modlitwanie ma większego wpływu na człowieka. Inne sprawy po cichu, powolutku i niepostrzeżenie wypychają ją poza ramy codziennego życia.

Dlatego, aby znalezć czas na modlitwę, najpierw trzeba poszukać gdzie indziej. Zajrzeć do serca. Sam zakodowany w pamięci nakaz szybko się wypala. Należy zacząć od motywacji, czyli po co i dla kogo się modlę. Jezus przestrzega, abyśmy ciągle badali nasze intencje i nie tworzyli z siebie pozorantów, którzy odgrywają role narzucone z zewnątrz lub nawet wybrane przez siebie, ale tylko po to, by podtuczyć własną próżność. O jakości modlitwy decyduje nie jej forma, lecz wewnętrzna motywacja – ogień, który formę czyni żywą, a nie skostniałą.

A więc mogę się autentycznie modlić i być wiernym modlitwie tylko wtedy, gdy czynię ją z powinności, a jakże, czyli musu wypływającego z miłości, ze spotkania z żywym Bogiem. Jeśli małżonkowie decydują się na zrodzenie i wychowanie dziecka, to w konsekwencji będą musieli się nim opiekować, jeśli chcą być odpowiedzialnymi rodzicami. Gdyby musieli się codziennie przymuszać, bo ktoś im kazał, biedne byłyby te ich dzieci… Swoją decyzją pobudzaną miłością z jednej strony ograniczają siebie, a z drugiej sama obecność dziecka nakłada na nich obowiązek, ale też rodzi radość, pokój.  Jeśli coś podobnego nie nastąpi w relacji do Boga, modlitwa zawsze będzie „wykonywana” mechanicznie na zasadzie uprzedniego zaprogramowania. Człowiek to jednak nie robot.

Kolejną fundamentalną postawą, której potrzeba, aby się modlić, jest niekonsumpcyjne i bezinteresowne podejście do życia. Zwróćmy uwagę na znamienny szczegół w naszej kulturze. Mówimy dzisiaj o weekendzie. Sobota i niedziela potocznie odbierane są jako koniec tygodnia. Tydzień zaczyna się w poniedziałek od pracy, a kończy, niestety, w niedzielę. Tymczasem w chrześcijaństwie niedziela jest pierwszym dniem tygodnia. Nowy tydzień zaczyna się od świętowania, a nie od pracy. Ta kolejność nie jest przypadkowa. Dla wierzących weekend powinien być końcem i początkiem zarazem. W pewnym sensie świętowanie jest pierwsze, ważniejsze niż praca, chociaż pracujemy 6 dni, a święto trwa 1 dzień. Jeśli zmienimy tę kolejność, to niedziela podporządkowana będzie pracy, także temu, czego nie zdążyliśmy zrobić w tygodniu. Bezinteresowności uczymy się przez świętowanie. W pracy zarabiamy pieniądze.

Jedynym moim celem w modlitwie powinno być to, że jestem tam dla Boga. To nie jest łatwe, bo my zwykle chcemy, aby nasze działanie miało jakiś wymierny wynik. Chcemy coś osiągnąć. Jeśli jest pustka, nie ma owoców, to wkrada się niepokój. Nie modlę się po to, by coś zdobyć: spokój, wspaniałe uczucie, jakąś myśl, czy uzdrowienie, choć od tego zwykle zaczynamy drogę modlitwy – ciągle czegoś chcemy od Boga. Oczywiście, kiedy się modlę, niczego nie oczekując, to, paradoksalnie, otrzymam dużo, często niespodziewanie.

Zobaczyć coś więcej

Jest taka wspaniała definicja modlitwy, którą znalazłem u św. Augustyna: „Modlitwa to uświadamianie sobie, że Bóg teraz tworzy świat”. W centrum jest Bóg, jest patrzenie na Niego, uświadamianie sobie, że On działa, że jest obecny. Skoro Bóg „teraz tworzy świat” , to również tworzy mnie. Ważne jest tutaj słowo „teraz”. Kiedy jestem na modlitwie, to uświadamiam sobie, że ja teraz jestem Bożym dziełem, ciągle stwarzanym, że jestem tkany i upiększany.

Modlitwa nie może być też oderwana od życia. Jezus nigdzie nie powiedział, że mamy się zamknąć za murami klasztorów. Nie kazał również opuszczać swego ciała czy w ogóle cielesności. Skoro cały człowiek się modli, więc muszę uwzględniać, że mam ciało i żyję w konkretnym miejscu, kulturze i społeczności. Muszę kochać swoją cielesność. I tutaj pojawia się problem. Weźmy chociażby samo ciało. Dzisiaj katujemy je inaczej niż w średniowieczu. Wtedy skórę biczowano, żołądki głodzono. W naszych czasach skórę się albo ubóstwia albo nie zwraca się na nią uwagi. Ciało gnębi się przeciążaniem psychiki, stresem, zagonieniem, przekraczaniem granic cielesności. Dla skatowanego ciała i psychiki, wejście w ciszę może stać się nieznośną udręką, bo właśnie wtedy cały ten nieład dociera do świadomości. Więc lepiej uciec od modlitwy. I tak powiela się błędne koło.

Jeśli w Wielkim Poście zaleca się post, to właśnie po to, by przebić się przez skorupę powierzchowności i dotrzeć w swoim wnętrzu do tego miejsca, gdzie bije Źródło życia. Cisza to też post. Ani lżejszy, ani cięższy niż niejedzenie. Ale każda forma postu wyzwala.

o. Dariusz Piórkowski SJ

Źródło: DEON.pl