Nie lubię Kościoła zamkniętego

(fot. baboon™/ Flickr.com/ CC)

(fot. baboon™/ Flickr.com/ CC)

Spór o Kościół otwarty i zamknięty w Polsce przypomina mi sytuację z czasów Jezusa i apostołów.

Jeśli bacznie przypatrzeć się Ewangelii, to trzeba stwierdzić, że Jezus w pewnym sensie był „zamknięty”, ponieważ ograniczał swoją działalność w zasadzie do Żydów. Rzadko przekraczał granice Palestyny, jedynie na drodze wyjątku. Był przekonany, że najpierw należy „zainwestować” w rodaków i przyjął ograniczenia wynikającego z tego, że był człowiekiem. I nie wszędzie mógł dotrzeć. Ale miał w sobie również „otwartość”. Rozpoznawał wiarę u pogan, nazywając ją nieraz „wielką”, chociażby w przypadku rzymskiego setnika, co zapewne gorszyło pobożnych Izraelitów.

„Zamknięty” był przez długi czas także św. Piotr, który z początku głosił Ewangelię jedynie Żydom. Miał duże obawy, aby wejść do domu rzymskiego setnika Korneliusza w Cezarei Nadmorskiej. Dopiero cudowna wizja, którą otrzymał od Boga, utwierdziła go w przekonaniu, że należy wyjść poza ramy Narodu Żydowskiego i nie traktować innych jak nieczystych. Wprawdzie Piotr czuł, że należy wychodzić ku poganom, nie obciążając ich przepisami Prawa, to jednak kiedy pojawiał się w gronie chrześcijan pochodzenia żydowskiego, wycofywał się, by nie budzić rozłamów. To rozdarcie i niepewność było w nim do tego stopnia ewidentne, iż stało się powodem ostrego spięcia między nim a Pawłem. Ten drugi, jak pisze w Liście do Galatów, wprost zarzucił Kefasowi hipokryzję i udawanie. A my często chcielibyśmy Kościoła bezkonfliktowego i płaskiego.

„Otwarcie” z prawdziwie imponującym rozmachem nastąpiło w chrześcijaństwie wraz z nawróceniem św. Pawła, który już bez żadnych oporów szedł do pogan kultury hellenistycznej. Wiemy, że ta misyjna działalność wzbudziła największy opór wśród Żydów – jego rodaków, którzy prześladowali go z tego powodu niemalże na każdym kroku.

Tarcia w pierwotnym Kościele wynikały głównie z napięcia między „zamknięciem”, czyli ograniczeniem się tylko do swoich, którzy rzekomo zasługiwali na szczególne przywileje z uwagi na boskie wybranie, a „otwarciem” – udzielaniem zbawczych darów tym, którzy rzekomo na to nie zasługują. Długo przedzierała się do świadomości chrześcijan pochodzenia żydowskiego myśl, że dla Boga wybranie Izraela nie przekreśla wybrania innych ludzi.

Myślę, że dyskusja o Kościele otwartym i zamkniętym w Polsce nagminnie spychana jest na niewłaściwe tory, skądinąd wygodne, by nie widzieć rzeczywistego problemu. „Otwartość” często pojmuje się jako rozmywanie doktryny i pobłażliwość wobec grzechu, a „zamknięcie” jako konserwatywny beton, który nie idzie z duchem czasu. To błędne podejście. „Zamknięcie się” to raczej celebrowanie samych siebie, istnienie dla samych siebie, często z poczuciem wyższości i wybrania w stosunku do tych, którzy myślą inaczej, są grzeszni bądź pogubieni. Tak rozumiane zamknięcie dotyczy w Polsce często obu stron sporu, który wyraża się w niezdolności do wzajemnego wysłuchania i dialogu, a także w zajmowaniu się sobą. Zamknięcie się to również wygaszenie w sobie poczucia misji, do której Chrystus wezwał swoich uczniów, czasem z wygody, czasem z lęku, by nie utracić swojej pozycji.

Papież Franciszek wyraźnie pisze w adhortacji „Evangelii gaudium” o pokusie zamknięcia się „w strukturach dostarczających nam fałszywej ochrony”, o chowaniu się za przepisami (które, my, lepsi zachowujemy, a tamci „otwarci” nie zachowują) o przyzwyczajeniach, które pielęgnujemy, by czuć się spokojnie, „podczas gdy obok nas znajduje się zgłodniała rzesza ludzi”. Franciszek powtarza niezmordowanie, że chrześcijanie muszą „wyjść” na peryferia, czyli tam, gdzie Bóg praktycznie jest nieobecny w życiu ludzi, albo gdzie przechodzą oni przez trudne egzystencjalne doświadczenia: ubóstwa, odrzucenia, uzależnienia, rozpadu relacji, braku nadziei.

Tendencje, by tworzyć bezpieczne i wygodne grupy dla siebie nie omijają również Kościoła w Polsce. Ich celem jest to, by po prostu czuć się dobrze w gronie przekonanych (zarówno tych „zamkniętych” jak i „otwartych” według kryteriów, o których wyżej pisałem) z równoczesnym odcinaniem się od tych, którzy nie podzielają naszej wizji Kościoła (chociaż do niego należą) albo w ogóle nie są nim zainteresowani. I to jest prawdziwy dramat, a nie fakt, że w Kościele obecne są (jak za czasów apostołów) różne wrażliwości, zdolności i stopnie misyjnego męstwa.

Otwartość oznacza podjęcie ryzyka wyjścia poza grupę „swoich”, z którymi dobrze się rozumiemy i zgadzamy, ale to bywa trudne, bo często brakuje odpowiednich słów, bo dotyka bezsilność, jak zakomunikować to, co dla nas ważne do tych, którzy tego nie rozumieją albo mają inną wrażliwość. I to jest wyzwanie, nad którym musimy się ciągle od nowa zastanawiać i czynić rzeczywiste wysiłki, także w Kościele w Polsce.

DEON_LOGO/ o. Dariusz Piórkowski SJ/ RED.