Moje dziecinne Boże Narodzenie

(fot. ks. Andrzej Pełka SJ)

(fot. ks. Andrzej Pełka SJ)

Moje dziecinne Boże Narodzenie było wprawdzie bardzo biedne, ale choinka zawsze była w naszym domu, a czasami nawet papierowa szopka, chociaż w czasie wojny nie zawsze można ją było zdobyć.

Choinka nie mogła być wielka, bo nasza chałupa była stara i niska, zawsze jednak była. W każdą Wigilię ustawialiśmy ją w prawym kącie izby i zdobiliśmy bardzo pięknymi stroikami z bibuły, które się zresztą wcale nie nazywały jakimiś tam stroikami, tylko po ludzku i zrozumiale – odpowiednio do wyglądu – kwiatkami lub gwiazdkami. Nikt ich nie kupował, broń Boże! Kupowało się tylko bibułę i z niej – w adwencie – wyrabialiśmy kwiatki i gwiazdki. Czasu mieliśmy sporo, bo lekcje w szkole były odwołane do ogłoszenia w kościele na wiosnę, a powodem tego odwołania było zimno i brak drewna do palenia w szkolnych piecach. Krów też się nie pasło, bo to przecież zima…

I na naszej pięknie ozdobionej choince paliły się takie zwyczajne świeczki, a nie jakieś tam elektryczne lampki. Zresztą myślę, że we wczesnym dzieciństwie to pewnie nawet nie wiedziałem, iż mieszkanie można oświetlić czymś innym poza lampą naftową i świeczką. Aaa!… Aby zaoszczędzić na nafcie i na świeczce, oświetlało się także mieszkanie żarem z pieca kuchennego. Wystarczyło na oścież otworzyć drzwiczki paleniska, a na całą izbę spływało miłe ciepło i odrobina światła.

Pod choinką nigdy nie było żadnych podarunków. I to nie tylko dlatego, że u nas wtedy nie było takiego zwyczaju, bo zwyczaj zapewne by się znalazł. Przede wszystkim dlatego, że w całej mojej wiosce panowała wtedy bieda, w niektórych chałupach nawet bardzo dająca się we znaki. Nie taka co prawda bieda, jak w święta wielkanocne, ale jednak bieda, bo chociaż zebrane w lecie i na jesieni zbiory ciągle jeszcze były, i nawet ziemniaków w kopcach jeszcze nie brakowało, to jednak wszystko trzeba było bardzo oszczędzać, żeby wystarczyło na jak najdłużej i żeby wiosenna bieda zwana przednówkiem nadeszła jak najpóźniej. Było jednak wtedy w naszych rodzinach coś, czego teraz coraz częściej brakuje: była szczera i prawdziwa miłość wzajemna ozdobiona wspólnym śpiewaniem kolęd.

(fot. Joanna Panasiewicz)

(fot. Joanna Panasiewicz)

Kolędy… Wśród nocnej ciszy, Bóg się rodzi, Pójdźmy wszyscy do stajenki, Anioł pasterzom mówił i wiele, wiele innych… Ileż to razy siedziałem na ciepłym piecu i w ciągu dnia z dość dużej książki do nabożeństwa albo z kantyczki, a wieczorem z pamięci śpiewałem kolędy sobie a muzom, a częściej sobie i Mamie z siostrą, a w czasie wojny mojemu Tacie na odległość tylko, bo go Niemcy wywieźli do Austrii, a kiedy wreszcie wrócił do domu po wojennej tułaczce, to także jemu już całkiem osobiście śpiewałem te kolędy. Zresztą śpiewaliśmy także te urocze kolędy – lepiej lub gorzej i siedząc na wspomnianym już piecu – z młodszą ode mnie moją siostrą, a bywało i tak, że śpiewaliśmy je całą trójką najpierw, a kiedy Tata powrócił, to nam do tego śpiewania cudownie przygrywał na skrzypcach. A grywał pięknie, jak na takie wiejskie warunki. Niektórzy nawet mówili, że się urodził ze skrzypcami w rękach i że niemal natychmiast zaczął na nich grać.

I tak od pojawienia się na niebie wigilijnej gwiazdki, czyli od wigilijnego wieczoru aż po Nowy Rok, a nawet po uroczystość Trzech Króli (wtedy nikt z nas nie wiedział, że to Święto Objawienia Pańskiego) kolędowaliśmy na cały głos Panu Bogu na jak największą chwałę, a ludziom? Ludziom czasem na pożytek i ku wielkiej radości, ale i tak się czasem zdarzało, że ku utrapieniu, a wtedy nasza dobra wola nie zawsze się kończyła pochwałą, żeby to wyrazić jak najbardziej łagodnie.

Nam się za każdym razem wydawało, że w wigilijny wieczór, a właściwie dokładnie o północy w naszej starej chałupie krytej strzechą pokrytą grubą warstwą śniegu jawi się nam cała Święta Rodzina: Matka Najświętsza z Dzieciątkiem na ręku i podpierający się grubą laską sapiący ciężko stary bardzo święty Józef. A zaraz potem zlatują do nas aniołowie, że z nami mieszkają od chwili, kiedy się zapaliła na niebie wigilijna gwiazda, że śpiewają razem z nami kolędy i grają przepięknie na przeróżnych, choć nam nieznanych instrumentach, że kołyszą po kolei Boże Dzieciątko i jak najpiękniejsze nucą Mu kołysanki. A nawet się nam wydawało, że wszyscy aniołowie z nami lecą na pasterkę w naszym kościele parafialnym, a kiedy nasz organista zacznie śpiewać Wśród nocnej ciszy i gromkim głosem włączą się w śpiew wszyscy zgromadzeni, to aniołowie przepięknie z nami grają i śpiewają mimo siarczystego mrozu. A zlatują się ci aniołowie dlatego, że to w naszej chałupie narodził się właśnie

Pan Jezus bardzo ubogo, bo w papierowej szopce dość nędznie oświetlonej woskowymi świeczkami z niewielkiej choinki. Nieco wcześniej przyszli do nas pasterze z kolęd i przynajmniej niektórzy z nich przybieżeli także do naszego kościoła parafialnego, by wziąć udział w pasterce, którą zawsze odprawiał ten sam nasz ksiądz proboszcz, bo wikarego dostaliśmy dopiero w 1945 roku. Pan Jezus rzeczywiście się wtedy rodził w naszej chałupie, ale nie w papierowej szopce, tylko w naszych jakże wtedy młodziutkich i rozpalonych sercach, gotowych na wszystko dla Niego. I nie tylko się w nas rodził. Dorastał powoli w nas, razem z nami i rozpalał nas miłością z początku całkiem niepojętą, potem niby to jasną i zrozumiałą, a teraz – po śmierci moich Rodziców i siostry – zupełnie tajemniczą, a tak bardzo oczywistą i prawdziwą. Przynajmniej dla mnie. Moją siostrę pociągnął Pan Jezus do oddanego Mu całkowicie życia samotnego, a mnie do kapłaństwa i do życia zakonnego. Bo tak już jest z naszym Panem. Dobro upatruje tam, gdzie niemal nikt inny go nie widzi, w biedzie głębokiej i w największym nawet grzeszniku. Bo kto wtedy – poza moją Mamą, oczywiście, i pewnie także poza moim Tatą – przy naszej bożonarodzeniowej choince, mógł się spodziewać, że ten śpiewający jak najgłośniej kolędy berbeć z dużymi uszami będzie przez ponad pięćdziesiąt lat odprawiał Mszę świętą, a pierwsze swoje kapłańskie już Boże Narodzenie spędzi w Wambierzycach, w Kotlinie Kłodzkiej, bo pierwszą moją Mszę świętą bożonarodzeniową, pasterkę, w tym właśnie kościele odprawiałem, przed cudowną figurką Matki Bożej.

Wszystkim moim miłym Czytelnikom serdecznie życzę, by się raz na zawsze zauroczyli uśmiechem Bożego Dzieciątka.

Poslaniec_LOGO/ o. Jan Ożóg SJ/ (PSJ, grudzień 2014)/ RED.