Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych w Saint Ignatius High School of Cleveland, w miejscu, gdzie odbywam mój drugi rok magisterki. Na tym miejscu zastąpiłem Bartka Hućko.
Na początek pozwolę sobie przywołać, przypomnieć pewne fakty o szkole. Saint Ignatius została założona w 1886 roku, co czyni ją rówieśniczką konwiktu chyrowskiego. Szkoła kształci 1.450 wyłącznie chłopaków w cyklu czteroletnim, co daje ok. 360 absolwentów rocznie. Zatrudnia ponad 100 nauczycieli, a prawie drugie tyle stanowi zaplecze (administracja, wychowawcy, pracownicy porządkowi). Budżet szkoły to około 20 mln dolarów rocznie. Szkoła posiada m.in. własny teatr. Jest to obecnie najlepiej wyposażona sala widowiskowa w mieście. Prowadzi około 50 różnych aktywności pozaszkolnych – dydaktycznych, hobbystycznych, społecznych. Uczniowie reprezentują szkolę w profesjonalnych zespołach i drużynach, w ponad 20 dyscyplinach sportowych. Pomimo tego wszystkiego, szkoła w Cleveland, wciąż nie jest „najlepszą”, „najbogatszą”, czy „najlepiej stojącą akademicko” szkołą jezuicką w Stanach Zjednoczonych. Choć zalicza się do grupy 10 najznamienitszych, to wciąż są lepsze. Fenomen Saint Ignatius, i to na skalę całej amerykańskiej, jezuickiej edukacji średniej tkwi gdzie indziej.
Po ponad roku mojego pobytu tutaj, znam z imienia, nazwiska i hobby około 200 uczniów. Mogę powiedzieć, że przez grupy modlitewne, rekolekcje, wolontariat, zajęcia lekcyjne i dyżury na korytarzach mam „wpływ” na około 150-200 uczniów. Mnie samego, jako jezuitę, rozpoznaje 1/3 uczniów i około 2/3 kadry. I nie chodzi o to, że unikam kontaktów. Po prostu to miejsce jest zbyt wielkie, zbyt dobrze zorganizowane i przeładowane zajęciami, by poznać wszystkich. Tak jest z każdym jezuitą, który tutaj pracuje. A jest nas ośmiu zaangażowanych. Są to: prezydent szkoły, nauczyciele historii współczesnej, matematyki, filmoznawstwa, historii sztuki; historii, ekonomii, reżyser sztuk szkolnych i pomocnik trenera rugby, ja zaś w duszpasterstwie szkolnym i pomocnik w zajęciach religii, a nadto dwóch emerytów okazjonalnie już uczestniczących w życiu szkoły. „Sukces” dla nas i dla innych pracowników, to po prostu robić dobrze swoją działkę. Być przy tym dobrym i „ignacjańskim” pedagogiem i autentycznym katolikiem.
James (Jim) Skerl – święty człowiek
Mamy wyjątkowych nauczycieli. Większość z nich to absolwenci czujący „misję szkoły” już przez sam fakt kształcenia się tutaj. Poza tym, większość spośród ogółu pracowników stanowią mężczyźni. Stwarza to bardzo nietypowy klimat „braterstwa świeckich”. Chcę jednak napisać o jednym nauczycielu.
Jim Skerl ukończył St. Ignatius w 1974, by po kilku latach wrócić, jako nauczyciel religii, trener koszykówki oraz inicjator różnych zaangażowań na rzecz promocji sprawiedliwość społecznej. Kiedy oficjalnie zakończył swoją pracę w szkole 3 października br., w stanie zaawansowanego nawrotu choroby nowotworowej, łączyła go ze szkołą prawie 30-letnia współpraca, dziesiątki głębokich przyjaźni z nauczycielami i absolwentami – liczb tych nie sposób podać. Przez jego zajęcia z religii (kursy: „Chrześcijańskie męstwo – odpowiedź na wołanie Jezusa”, oraz „Paschalne Misterium Jezusa”) przewinęło się ok. 9.500 uczniów. Od 15 lat, z jego inicjatywy, uczniowie w ramach grupy Józefa z Arymatei obsługują ponad 200 pogrzebów rocznie dla osób bezdomnych i samotnych. W tym tygodniu (26 października 2014) odbędzie się po raz 619 niedzielna akcja rozwożenia żywności i potrzebnych asortymentów dla ponad 100 bezdomnych na ulicach Cleveland w ramach Duszpasterstwa św. Benedykta Labre. Ponadto szkoła organizuje wolontariat na rzeczy pomocy w sąsiedztwie osobom upośledzonym i samotnym. Oferuje również ponad 10 różnych programów rekreacyjnych i wyrównawczych dla dzieci i młodzieży z sąsiedztwa. Szkoła przylega do dzielnic robotniczych. Jest to duże wyzwanie dla nas i wielka szansa dla tych dzieci, by wesprzeć ich w nauce, zaszczepić dobre wzorce, i choć trochę pomóc im wybić się z trudnej rzeczywistość, która nie rokuje dobrze na przyszłość.
Jim przez cały ten czas animował cotygodniowe spotkanie CAT (Christian ActionTeam). Jest to kalambur nawiązujący do „maskotki” szkoły Wildcat (żbik) oraz zawołania kierowanego czasami do studentów „our cats”, nasze koty. Otóż CAT zrzesza ponad 250 uczniów rocznie, którzy są liderami wszystkich wspomnianych zaangażowań: wolontariatu, pomocy ubogim i dzieciom. Równolegle do tego szkoła prowadzi, dla uczniów drugiego roku obowiązkowy, wolontariat trwający jeden semestr. Oni również są włączeni w cześć tego programu.
Jim jako naturalny lider, animator i inspirator czuwał nad tym wszystkim niestrudzenie przez 30 lat. Każdy niedzielny wyjazd Labre był poprzedzony modlitwą przed Najświętszym Sakramentem oraz refleksją. Zaliczam je do najpiękniejszych kazań niedzielnych popartych przykładem życia. Przez ostatni rok nawiązała się między nam bardzo dobra relacja. Nie tyle przyjaźni, bo to za krótko, ale pewnego rodzaju pokrewieństwa duchowego, za które jestem bardzo wdzięczy i które z pewnością będzie jednym z moich darów, jakie wyniosę z tej magisterki.
Ostatnia lekcja
Ostatnią lekcją, jaką nam dał Jim, była lekcja umierania. Od półtora roku zmagał się z chorobą nowotworową. Podczas procesu leczenia nigdy jednak nie zaniedbywał swoich nauczycielskich obowiązków ani nie rezygnował z działalności charytatywnej.
Kiedy spotkałem go w połowie sierpnia, już wiedziałem i widziałem, że choroba wróciła, i że Jim walkę o zdrowie przegrał. On już też wiedział, bo jak się niedawno okazało, już wtedy zaplanował swój pogrzeb. Uczył w szkole jeszcze prawie dwa miesiące. Do końca był uśmiechnięty. Nawet, kiedy ledwo stał na nogach, pytał każdego o to jak się czuje i czy wszystko w porządku. I było to coś więcej niż sloganowe „How are you today?”.
Moje ostatnie spotkanie z Jimem miało miejsce pod koniec września, podczas nabożeństwa rozesłania przed wyjazdem do bezdomnych. Jak co niedziela, po adoracji Najświętszego Sakramentu i „kazaniu” Jima, miałem odmówić błogosławieństwo nad każdym, kto brał tego dnia udział w akcji. Na koniec, kiedy kaplica była już pusta, podszedł do mnie Jim i jak każdy pochylił głowę i poprosił o błogosławieństwo. Słowa utknęły mi w gardle. Powiedziałem tylko tyle: „Jim, to ja potrzebuję twojego błogosławieństwa. Boże, daj mu siłę, a mnie pozwól być kiedyś takim jak on.” Po czym objęliśmy się, popłynęły łzy, i chwilę modliliśmy się wspólnie, ja za niego, a on za mnie. I choć mijaliśmy się jeszcze kilka razy w szkole na korytarzu oraz na meczu piłki nożnej na jego cześć, to to właśnie było nasze pożegnanie.
Dla uczniów, jego choroba i śmierć była szokiem. Wielu nauczycieli, nawet teraz, nie może się pozbierać i przejść tak po prostu do codziennych, szkolnych obowiązków. Jim był kimś, kto zawsze jednoczył szkołę. Dyskretnym, ale wyrazistym duchowym liderem. To coś innego niż „duchowe ojcostwo” jezuitów emerytów. Jezuici dają sakramenty, kierownictwo duchowe i wspaniałe kazania. Jim po prostu kładł biednym chleb na stół. Właśnie przez swój charakter i oddanie. Jako jedyny, był w stanie przebić się przez „niemożliwość” liczebności uczniów i codziennego, szkolnego zamieszania, którego nie da zrozumieć, nie będąc tutaj.
Pogoda ducha Jima, jego zgoda na śmierć, oddanie się Bogu, była nawet w przesyconych aktywizmem społecznym, Stanach, czymś nietypowym. Rak jest tu (jak i zresztą wszędzie) uważany za największe zło, bo nie ma się na niego wpływu. A świadomość „nie posiadania wpływu” u narodu, który uważa się za światowego lidera, co wmawia się im od młodych lat, jest tak przerażająca (bo i nieco naiwna), że sobie tego nie można wyobrazić. Nie pomagają ubezpieczenia, drogie leki, operacje, przeszczepy, protezy czy zdrowy tryb życia – to wszystko, na punkcie czego, amerykańska klasa średnia i wyższa mają hopla. Nieomal każdy ma w rodzinie kogoś, kto umiera na raka.
Ale Jim był tym jednym z nielicznych, który zrobił to z taką odwagą i pokazał nauczycielom i uczniom, że można się z tym pogodzić. Twarz Jima, szczególnie jego zapadłe i podkrążone oczy, jaśniały do końca. I nie jest to, bynajmniej, tylko piękne poetyckie porównanie. Proszę mi wierzyć, (pisze to zachowawczy scholastyk Tegoż Towarzystwa) od tego człowieka promieniowało „Coś”, czego nie można opisać.
Nikt nie kwestionuje tego, że pracując i przebywając z Jimem otarliśmy się o świętość. Może dlatego jest to takie trudne. Bardzo poważnie mówi się również o przyznaniu mu, za jakiś czas, tytułu współzałożyciela (co-founder) szkoły. Bez wątpienia, zrobił dla szkoły więcej, niż niejeden jezuita. A już na pewno, ze szkoły katolickiej zrobił szkołę chrześcijańską – w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Proszę was o wybaczenie, że musieliście się zmierzyć z tak długim tekstem. Jednak sumienie by mi wyrzucało, gdybym się nie podzielił łaskami (choć niełatwymi), jakie – w co głęboko wierzę – Pan tu dla mnie przygotował, 7 235 km od mojego rodzinnego miasta.
Z najlepszymi pozdrowieniami z Cleveland,
Paweł Dudzik SJ/ („Nasze Sprawy”, październik 2014)/ RED.