„Pojedziesz do Irlandii”. Taką dyspozycję od swojego prowincjała usłyszałem przeszło dwa lata temu. Obiektywnie nic wielkiego, wielu by chciało pojechać, doświadczyć czegoś nowego. Spieraliśmy się długo. Ostatecznie wylądowałem w naszym dublińskim domu. Przeżyłem tam jedne z najtrudniejszych czterech miesięcy mojego życia.
Każdy z nas jezuitów przeżył coś takiego. Przełożeni objawili mu swoją wolę, którą każdy z nas odbiera jako wolę Boga. I zazwyczaj jest tak, że kiedy patrzy się na takie „trudne” decyzje z zewnątrz, wcale takimi się nie wydają. A jednak, kiedy decyzja spotka się z określonym człowiekiem, sytuacją życiową, może stać się sprawą „nie do pokonania”.
Jezuickie posłuszeństwo, osnute różnymi historiami, w rzeczywistości jest dla każdego z nas – naśladowców św. Ignacego – codzienną drogą, która wyznacza nam trasę do celu, jakim jest praca dla naszego Pana i Kościoła.
Wśród nas jest wielu indywidualistów. Nie wynika to z jakiegoś przerostu ambicji, raczej z faktu, że jesteśmy mężczyznami, którzy z natury są „samotnymi wilkami”. Trudność ślubu posłuszeństwa polega na tym, by to, co w nas naturalne i wcale nie złe, poddać zdaniu kogoś drugiego. By ostatecznie zrezygnować z samodecydowania, bo kiedyś zrobiło się przed-założenie, że wierzę Bogu, który działa przez ludzi.
Z biegiem lat, to właśnie ze ślubem posłuszeństwa jezuita może mieć najwięcej problemów. Nie chodzi tu tylko o wykonywanie poleceń, ale o coś, co Ignacy nazywał posłuszeństwem serca. Wykonanie jest zewnętrzną stroną czegoś, co dokonuje się w sercu. Wola mojego przełożonego ma stawać się moją wolą. Tak, to jest w jakimś sensie łamanie siebie, swojej woli i serca. Tak, w dzisiejszym świecie, podkreślającym nadrzędne prawo do samodecydowania, tym bardziej to kosztuje.
Sprawą ważną w posłuszeństwie, której nie widać na „pierwszy rzut oka”, jest kwestia polegająca na tym, że godząc się na decydowanie o swoim życiu przez innych, godzisz się na „całokształt”. Zaczynasz być uczestnikiem (i współodpowiedzialnym) czegoś większego – kościoła, zakonu, swojej konkretnej wspólnoty. Jest przecież mnóstwo takich sytuacji, które są całkowicie od ciebie niezależne, a za które musisz się „tłumaczyć”.
A jednak, pomimo tego wszystkiego posłuszeństwo staje się niesamowitą przygodą polegająca na tym, że nie ty decydujesz o swoim życiu. Ostatecznie możesz nagle znaleźć się w rzeczywistości, która nie była twoim marzeniem. W pierwszym momencie, to może przerastać, podcinać poczucie pewności siebie, a jednak po jakimś czasie zauważasz, że uczysz się nowych rzeczy, poznajesz nowych ludzi i robisz większe dobro niż do tej pory.
Jezus powołuje ludzi, którzy są słabi, często zalęknieni. Te dwie rzeczywistości wielu z nas paraliżują przed podejmowaniem wyzwań. Posłuszeństwo uczciwie praktykowane, daje jezuicie „coś”, co sprawia, że nie skupia się on na brakach, ale na zadaniu, wyrywa go z myślenia o sobie i niedoskonałościach i niejako „przymusza” do podjęcia zadania. Tak naprawdę, zalęknionemu chłopcu daje siłę i odwagę do stawania się mężczyzną.
Wróciłem z Irlandii ponad rok temu. Pracuję, robię sporo dobrych rzeczy. Ciągle jednak jest we mnie jakaś rana spowodowana tamtym wyjazdem. Nie chodzi o żal. Chodzi o to, że mocno to złamało jakąś część mojego serca. I choć już wtedy, podczas pobytu w Irlandii widziałem i wiedziałem, że dzieją się dobre rzeczy, że to był czas, w którym miałem tam być, to jednak do dziś wiem, że posłuszeństwo musi kosztować. To jest ten moment, o którym wspominam List do Hebrajczyków (5,8), kiedy mówi o Jezusie: „A chociaż był Synem, nauczył się posłuszeństwa przez to, co wycierpiał”. To, że idzie się za Bogiem, nie sprawia, że wchodzi się w sielankowe życie. Wręcz przeciwnie. Jednak wiara sprawia, że posłuszeństwo jest sposobem dojrzewania i dorastania do męskości.
o. Grzegorz Kramer SJ/ RED. (za DEON.pl)