COLOMBO: Shanthi Nivasa (Miejsce Pokoju)

(fot. Nasze Sprawy)

(fot. Nasze Sprawy)

W sercu piętnastej dzielnicy Colombo zwanej po portugalsku Modera, a z angielska Mutwal, znajduje się założony w 1985 roku przez bł. Matkę Teresę z Kalkuty ośrodek dla porzuconych starszych ludzi o dźwięcznej i znaczącej nazwie Shanthi Nivasa – Miejsce Pokoju.

Po pierwszej części probacyjnej próby, która polegała na poprowadzeniu ośmiodniowych rekolekcji dla 17 sióstr Karmelitanek Apostolskich (The Apostolic Carmel Congregation), miejsce to stało się na 3 tygodnie moim domem. Bardziej domem niż miejscem pracy, bo siostrom Matki Teresy udało się tutaj stworzyć dom dla porzuconych starszych kobiet i mężczyzn. Razem z moim współbratem z Indii, Rosnerem, staliśmy się w tym czasie częścią tej wielkiej rodziny składającej się z: jedenastu sióstr, trzech postulantek, trzydziestu dziewięciu dziadków i pięćdziesięciu babć (tak nazywani są w tym domu jego rezydenci), pracownic pomagających w opiece nad nimi i w kuchni oraz wychowanych przez siostry kilku dziewcząt i chłopaków – dorosłych już sierot mieszkających w Shanthi Nivasa, dopóki nie uda im się w pełni usamodzielnić.

Wymieniłem skrupulatnie wszystkie te grupy, ponieważ każda z nich jest częścią tej specyficznej rodziny i ze strony każdej z nich doświadczyliśmy nadzwyczajnej serdeczności, chociażby w postaci różnych prezentów bożonarodzeniowych. Ta serdeczna domowa atmosfera sprawiła, że ten czas trudno nazywać czasem próby czy pracy, choć różnorodnych wyzwań i fizycznego wysiłku nie brakowało. Natomiast święta Bożego Narodzenia spędzone tak daleko od Polski i w tropikalnym klimacie, zupełnie niekojarzącym się Polakowi ze świętami, były jednymi z najlepiej przeżytych świąt w moim życiu.

Dzieliliśmy z Rosnerem niewielki skromnie wyposażony pokój, posiadający jeden luksus – łazienkę. No, może jeszcze dwa inne: moskitiery, które w gorącym i wilgotnym klimacie Colombo są czymś niezbędnym, a także wentylator, który pozwalał jakoś przeżyć popołudnia i wieczory w rozgrzanych przez słońce ścianach. Naszym zadaniem było bycie z Dziadkami i opieka duszpasterska nad Siostrami i całym miejscem.

W zakres regularnej opieki duszpasterskiej wchodziła przede wszystkim codzienna Msza św. o godz. 6:30, którą odprawialiśmy na zmianę w otwartej dla wszystkich mieszkańców kaplicy. Gromadziły się na niej Siostry, część Babć i Dziadków i zaprzyjaźnieni z domem ludzie z zewnątrz. Drugim elementem naszego duszpasterskiego bycia z Siostrami była codzienna ponad godzinna adoracja w kaplicy domowej Sióstr.

(fot. Nasze Sprawy)

(fot. Nasze Sprawy)

 

Składał się na nią zwykle część różańca z całym zestawem dodatkowych modlitw, których imponującą ilość Siostry odmawiają w różnych momentach dnia, czas osobistej adoracji w ciszy i nieszpory. Styl modlitwy jakże odmienny od naszych praktyk jezuickich, jednak pełen szczerej żarliwej pobożności, na którą nie pozostaliśmy zamknięci, stając się za radą św. Pawła wszystkim dla wszystkich. Poza tym zdarzało nam się udzielać namaszczenia chorych, pomodlić się nad umierającym buddystą oraz asystować w dwóch pogrzebach – buddysty i katolika.

Bycie z Dziadkami i dla nich było naszym drugim głównym zajęciem w tym czasie. Zwykle przypadało nam w udziale karmienie albo pomoc w jedzeniu kilku mniej samodzielnym, nieporuszającym się o własnych siłach staruszkom, pomoc w zmianie i praniu pościeli oraz ubrań, sprzątanie wspólnej sali sypialnej. Moim zadaniem było zwykle przetarcie środkami czyszczącymi i dezynfekującymi wszystkich trzydziestu dziewięciu łóżek, wytarcie podłogi, a potem rozłożenie (już nie samodzielnie) świeżych prześcieradeł i obleczenie poduszek. Do tego dochodziło często wynoszenie na górę prania i rozwieszanie go na tarasie. Pomiędzy posiłkami można było też włączać się w różnego typu proponowane im zajęcia, które są dostosowywane do bardzo różnej kondycji umysłowej rezydentów. Część to zupełnie dziecięce zabawy: układanie puzzli czy klocków, rysowanie, proste majsterkowanie, gry planszowe itd. Pomagaliśmy też w przewożeniu i przenoszeniu nieporuszających się Dziadków do łóżek, w korzystaniu z toalety czy przebieraniu, kiedy z niej nie zdążyli skorzystać. Rezydenci Shanthi Nivasa to ludzie, których albo udało się siostrom ściągnąć z ulicy, albo trafili tam za pośrednictwem policji czy też zostali Siostrom oddani pod opiekę przez szpitale, także psychiatryczne. Dlatego ważnym elementem każdego posiłku jest dystrybucja lekarstw. Część Dziadków jest w dosyć dobrym stanie i pomaga innym, ale inni potrzebuje prawie ciągłej opieki. Niektórzy, zwłaszcza Ci z ulicy, mają na nogach mniejsze lub większe, często zainfekowane rany, wymagające codziennego czyszczenia, nakładania lekarstw i zmiany opatrunków. Na tym polu udzielał się bardziej Rosner, który ma doświadczenie pracy w wiosce dla trędowatych w Indiach.

Moim odkryciem, a może bardziej potwierdzeniem tego, czego już wcześniej doświadczyłem, było stwierdzenie, że sprawą drugorzędną jest co się konkretnie dla tych ludzi robi. Najważniejsze jest potraktowanie ich jak osoby, poświęcenie im czasu i uwagi, przyjęcie ich takimi jacy są, bez jakichś specjalnych ceregieli czy nastawiania.

Podczas próby nauczyłem się okazywać im w jakimś wymiarze zwyczajną, cierpliwą, czułą miłość, kiedy przychodziło mi na przykład karmić Wilsona, który dopiero co trafił do ośrodka. Był on po jakimś wypadku, w którym ucierpiała jego głowa, co spowodowało, że Wilson był niespokojny, widział zjawy, miał irracjonalne lęki, nie pozwalające mu spać, i nie potrafił sprawnie posługiwać się talerzem i łyżką (czy zgodnie z lankijskim obyczajem palcami). Kiedy jednak cierpliwie, łagodnie – przezwyciężając opór i mówiąc po syngalesku: „khanne, khanne!” (jedz, jedz!) – wkładało mu się do ręki łyżkę i ustawiało należycie oraz przytrzymywało talerz w poziomie, był on w stanie zjeść posiłek prawie samodzielnie.

W tym wszystkim język okazał się nie być barierą. Z czasem udało mi się nauczyć trochę podstawowych zwrotów, co poszerzyło możliwość komunikacji. Znajomość języka nie była w ogóle konieczna, żeby móc Dziadkom świadczyć prostą życzliwą służbę. Ich radość z powodu naszej obecności była widoczna każdego ranka, kiedy witaliśmy się z nimi na dzień dobry. Było też ją widać przy pożegnaniu w ostatni dzień, kiedy w oczach wielu z nich pojawiły się łzy wzruszenia.

Jednym z bardziej przemieniających doświadczeń tej próby były dla mnie dwa dni krótko przed Bożym Narodzeniem. Pewnego dnia pojechaliśmy na drugi koniec Colombo, do Moratuwy, odwiedzić dom prowadzony przez Siostry dla osieroconych małych dzieci. Zajrzeliśmy do sali, na której znajdowało się kilkoro niemowląt z różnymi dolegliwościami. Jedno z nich – cudowna filigranowa dziewczynka o imieniu Nimesha z ledwie widocznymi oznakami zespołu Downa – była niespokojna i zaczynała płakać. Siostra z Kenii, która akurat miała na rękach inne chorujące dziecko, zachęciła mnie, żebym wziął dziewczynkę na ręce, a to ją uspokoi. Kiedy wziąłem ostrożnie Nimeshę na ręce, dziewczynka przytuliła się do mojego serca i zaczęła się uśmiechać. Trudno opisać, ile przekazała mi w ten sposób pozytywnej energii życiowej. Nie miałem najmniejszej ochoty odkładać jej z powrotem do łóżeczka.

(fot. Nasze Sprawy)

(fot. Nasze Sprawy)

Wieczorem tego samego dnia, już po powrocie do Shanthi Nivasa, Siostra Asha z Bangladeszu, poprosiła mnie, żebym pomodlił się i pobłogosławił jednego z Dziadków – Wilberta. Wilbert był buddystą. Jego rodzina nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Zmagał się w tych dniach z dużym bólem z powodu infekcji ran, która wżarła się w jego ciało aż do kości. Chociaż wyraźnie cierpiał, nie wyglądał na umierającego. Jednak następnego dnia około 11.00 niespodziewanie odszedł od nas. Inna Siostra – Marta-Joy z Malty – zapytała mnie czy nie boję się pomóc jej umyć go i ubrać do pogrzebu. Nie bałem się. Dzień wcześniej mogłem trzymać na rękach tulącą się do mnie maleńką dziewczynkę, a teraz delikatnie obmywać stygnące ciało człowieka, którego dzień wcześniej pobłogosławiłem. Ubraliśmy Wilbarta zgodnie z miejscowym zwyczajem na biało i włożyliśmy do jednej z kilku trumien, które Siostry mają w pogotowiu. Jeszcze tego samego dnia spoczął, jak wszyscy umierający w Shanthi Nivasa, w anonimowym grobie na pobliskim cmentarzu, pożegnany modlitwami dwóch Sióstr i moimi.

Mógłbym jeszcze wiele pisać na temat tych trzech tygodni w Shanthi Nivasa, ale tekst, pomimo moich starań, jest już wystarczająco długi. Ten krótki czas, który spędziłem w Miejscu Pokoju to wielki dar dla mnie, za który jestem niezmiernie wdzięczny Bogu i Towarzystwu. Dziękuję Wam za wszelkie wsparcie modlitewne zarówno w czasie rekolekcji jak i próby u Sióstr Matki Teresy!

O. Marcin Baran SJ, Kanada