„Nie warto żyć normalnie, warto żyć ekstremalnie!” To hasło towarzyszyło uczestnikom Ekstremalnej Drogi Krzyżowej, która odbyła się nocą z 18 na 19 marca. Wśród 2500 uczestników, którzy wyruszyli z Krakowa, znalazło się także 4 jezuitów z naszego scholastykatu.
Wraz z moim współbratem Danielem obraliśmy sobie trasę z Krakowa do Kalwarii Zebrzydowskiej, wyznaczonej pod patronatem św. Ignacego z Loyoli (56km). Narzuciliśmy sobie bardzo mocne tempo, dzięki czemu po 7. stacji wyszliśmy na prowadzenie całej grupy liczącej ok. 60 osób.
Chcieliśmy przetrzeć szlak. Ponadto, ze względu na transport powrotny chcieliśmy dotrzeć na miejsce przed godziną 10:00.
Przez pierwsze 36 kilometrów szło się całkiem sprawnie. Trasa biegła głównie brzegiem Wisły. Noc była klimatyczna, choć towarzyszyły nam przelotne opady gradu z deszczem. Pierwszy poważniejszy kryzys sił miałem na 36. kilometrze. Daniel wciąż trzymał tempo, ja jednak osłabłem i zwolniłem. Czując wszystkie mięśnie, zdrowy rozsądek podpowiadał mi, abym dopasował chód do swoich sił. Wówczas Daniel – chcąc mnie zmotywować – przypomniał mi słowa naszego trenera od keysi, który mawia, że tam gdzie kończą się siły, tam zaczyna się charakter – czym mnie mocno podrażnił.
Idąc moim tempem, dotarcie na godz. 10:00 do celu było niemożliwe. Doszliśmy do wiejskiego Kościoła, gdzie znajdowała się 10 stacja, po 9 godzinach drogi i 42 kilometrach za plecami. Była godzina 7:00, a przed nami jeszcze 14 km trasy, w dużej mierze lasem i pagórkami.
Podczas postoju pojawiła się we mnie mała iskierka nadziei, że damy radę, tylko muszę dać z siebie wszystko. Idąc za natchnieniem, od razu ruszyłem. Daniel miał mnie dogonić, co wydawało się oczywiste, skoro czuł się lepiej ode mnie.
Jak postanowiłem, tak zrobiłem i przyspieszyłem, co znacznie wzmogło ból. Wcześniej przeżywałem trasę bardziej w duchu medytacyjnym, rozważałem proponowane treści. Miałem jakieś poruszenia i przemyślenia. A teraz zacząłem sobie wyobrażać Mękę Pańską – w sumie to zaczęła mi się ona nasuwać sama, bo nie byłem w stanie czegokolwiek rozważać intelektualnie.
To, czy idziemy jako pierwsi, przestało mieć znaczenie; to, czy dojdziemy na godzinę 10:00 również. Chciałem dać z siebie wszystko jedynie ze względu na Jezusa. Myśl o Nim była moim pocieszeniem i motywacją. Szedłem w dziękczynieniu za moje zbawienie, powołanie i życie takie, jakie mam; za wszystkie spowiedzi, w których doświadczałem Jego miłosierdzia; za to, że ciągle we mnie wierzy i nie traci cierpliwości.
Jednocześnie, bardziej na poziomie fizycznym, czułem w tym zmęczeniu i bólu dużo agresji, co pomogło mi trzymać tempo. Szedłem i płakałem bez łez, czasami z bólu, a czasami z poruszeń duchowych – do końca sam nie wiem. Przed 12 stacją zgubiłem się. Nie wiedziałem, gdzie iść, doświadczając przy tym dużej bezsilności. Musiałem się cofnąć i dopiero wtedy dogonił mnie Daniel. Ostatnie kilometry szliśmy już razem. Na ostatkach sił dotarliśmy do celu dokładnie o godz. 10:00…
Samo przejście trasy nie było ekstremalne, ekstremalne było pokonanie siebie. Bo tam, gdzie kończą się siły, zaczyna się łaska…
Bartosz Ponichtera SJ