„Bracie! Jestem już ze swoją żoną i córką. Zacząłem kurs języka niemieckiego, otrzymaliśmy małe socjalne mieszkanie. Nareszcie przestałem się bać” – usłyszałem niedawno od Syryjczyka, który zadzwonił spod Monachium. O ironio – pomyślałem… Nie piszę o Franciszku i ewangelicznych zachętach do niesienia pomocy uchodźcom. Te argumenty już nas chyba nie przekonują. Będzie o byciu człowiekiem.
Josefa poznałem w Warszawie, do której trafił samolotem z Grecji. W Syrii od początku wojny współpracował z jezuicką organizacją niosącą pomoc ofiarom konfliktu. Katolik. Kolejna rekrutacja do wojska stanowiła dla niego realne zagrożenia wcielenia do armii. W tej sytuacji wspólnie z żoną postanowili z Syrii uciec. Ona z córką drogą lotniczą – przez Rzym – trafiła do Niemiec.
Josef przez Turcję, a dalej drogą morską przez Grecję, trafił do Polski. Godziny spędzone na łodzi, podczas których chronił dwójkę obcych dzieci przed wpadnięciem do morza, były – jak podkreślał – najdłuższymi w jego życiu. Korzystając z prawa łączenia rodzin, bezpieczny port znalazł na niemieckiej prowincji.
Podczas naszego pierwszego spotkania Josef zapytał, czy znam o. Zygmunta Kwiatkowskiego SJ (przez wiele lat pracował w Syrii), bo bardzo chciałby go pozdrowić. Poznali się w Syrii. Przysłuchując się ich rozmowie telefonicznej, nie mogłem wyjść ze zdumienia, jak świat się skurczył. Przed wyjazdem do Niemiec podkreślał, że tak wiele otrzymał od Boga i ludzi, iż bardzo chciałby się odwdzięczyć. Obecnie wyraża gotowość przybycia do Warszawy, aby wolontaryjnie pomagać tutaj w razie przyjazdu Syryjskich uchodźców.
Historii przybyszów, których los rzucił nad Wisłę, znam wiele. Nigdy nie spotkałem się z agresją. Łzy, których doświadczyłem, były powodowane przez wspomnienia, trudne historie albo codzienne radości.
Ludzie ci włączają nas do swojego życia. Dla tych, którzy decydują się budować nowe życie w Polsce, jest to dłuższa relacja. Bywają też i tacy, po których ślad ginie z dnia na dzień. Znikają całe rodziny. Telefon przestaje odpowiadać. Pozostaje ufać, iż nie padli ofiarą handlu ludźmi, a dzieci są ze swymi rodzicami.
Mimo politycznej gry oraz medialnego szumu, których przyczyną są uchodźcy czy migranci przybywający do Europy – także do Polski – dostrzegam sprawy, z których warto się ucieszyć. Po kolei jednak. Jakie fakty niesie ze sobą kryzys migracyjny?
Podstawowy: grupa przybyszów jest większa niż dotychczas. Unia ma problem z ich weryfikacją oraz rozlokowaniem. Drugi: na Bliskim Wschodzie ciągle panuje wojna. Trzeci: europejska solidarność pozostaje pustym hasłem. Czwarty: przybysze stają się obiektem medialnych manipulacji, co w znacznym stopniu ma wpływ na społeczne nastroje (badania CBOS z połowy stycznia br.: większość Polaków – 53 proc. – jest przeciwna przyjmowaniu przez Polskę uchodźców z wyjątkiem Ukraińców uciekających z terenów objętych konfliktem. Za otwarciem granic dla uchodźców i zgodą na to, by osiedlili się w Polsce, jest zaledwie 4 proc. respondentów).
Te i inne fakty – nie wchodzę w ich interpretację – tworzą skomplikowaną sieć przyczynowo-skutkową, przed którą staje dziś wielu Niemców, Greków, Włochów czy Polaków. Co robić? – pytamy. Pada wiele odpowiedzi: od porzucenia polityki multikulti i obrony chrześcijańskiego Zachodu przed islamem, po zamykanie granic i przymusowe deportacje (gdzie?). Coraz częstszą odpowiedzią staje się także agresja.
Dobrą wiadomością jednak jest to, że pod powierzchnią tych sporów toczy się życie. Dobro, które dzieje się na najniższym, bo ludzkim, poziomie stanowi największą wartość.
Josef w razie potrzeby chce pomagać Syryjczykom w Polsce. W polskich ośrodkach dla uchodźców nikt nie głoduje, państwo współpracuje z organizacjami pomocowymi, także z kościelnymi, a w mojej parafii mali uchodźcy kończą właśnie półkolonie. Nie brakuje osób pragnących nieść pomoc. To wolontariusze są ostoją organizacji charytatywnych i społecznych.
Znam wielu, którzy na rzecz wolontariatu z uchodźcami rezygnują z wolnych wieczorów czy urlopu. Ludzie przynoszą odzież, kupują lekarstwa. Coraz więcej osób i firm proponuje zatrudnienie. To niewidoczne w medialnym przekazie dobro nie pozostaje bez znaczenia. Wierzę, że będzie ono miało większą siłę rażenia niż wyrwany z kontekstu, rodzący lęk filmik na YouTubie czy prześmiewczy demotywator.
W różnych miejscach świata i momentach historii człowiek – naród, społeczeństwo – niejednokrotnie znajdował się na zakręcie. To, do czego jesteśmy dziś zapraszani w kontekście kryzysu migracyjnego, jest niczym innym jak zwróceniem się ku drugiemu. To bolesne ćwiczenie, jednak dla nas i dla tych, którzy na pomocną dłoń czekają, jest to potwierdzenie człowieczeństwa. I nie pozwólmy sobie wmówić, że – na litość Boską – chodzi tutaj o pieniądze czy terroryzm. Gra toczy się o uznanie i szacunek dla człowieka. Stawka jest zatem wysoka! Dobro, które dziś jest udziałem tak wielu na poziomie międzyludzkim, jutro może być możliwe na poziomie społecznym. Dlaczego w to nie wierzyć?
Dlaczego, patrząc na dramat uchodźców, nie widzieć w nich Chrystusa ponownie ukrzyżowanego? On przecież żyje, cierpi i umiera w człowieku, w ludzkości. Przed kilkoma laty o. Henri Boulad SJ pisał: „Nie wolno nam w tych burzliwych czasach spać jak apostołowie w łodzi. Zbyt często sądzimy, iż zmartwychwstały Chrystus już został uwielbiony, jest w chwale Ojca i siedzi po Jego prawicy. Spoczywa na zasłużonych laurach i jest szczęśliwy. Nic podobnego! Aby odkryć Jezusa, musimy skierować wzrok ku człowiekowi”.
Mimo kilometrów dzielących Warszawę od Monachium doświadczyłem tego w rozmowie z Josefem. Patrząc w oczy konkretnych ludzi – dzieci, kobiet i mężczyzn – którzy doświadczają tragedii, są samotni i kompletnie nie znają swojej przyszłości, jakoś nie mogę uwierzyć, że przyszli zdemontować mój świat. Gdy dotykam ich życia jak wrzodu, jakoś trudno mi uwierzyć, że „człowiek człowiekowi wilkiem”.