Ten człowiek wprowadził już sporo zamieszania w moim życiu. To dlatego darzę go wielką sympatią i szacunkiem. I gdybym miał powiedzieć, kto dla mnie jest autorytetem, czyli osobą, którą warto naśladować i której można zaufać, to na pewno Ignacy Loyola uplasowałby się w czołówce.
Jak na ironię, moje pierwsze zetknięcie z Ignacym, które nastąpiło w szkole średniej, nie było zbyt zachęcające. Raczej odstraszające. Ale żeby było śmieszniej, garść komunałów i stereotypów na temat „Czarnego Papieża” rzuconych przez jednego z nauczycieli, obudziło moją ciekawość. Kim, u licha, jest ten człowiek, skoro go tak nie lubią? Pożytek z tego taki, że dowiedziałem się o istnieniu baskijskiego świętego, owianego półmrocznymi legendami i często, jak się później zorientowałem, wyssanymi z palca opowieściami. Ale co tam. Ziarno padło. Kto by się spodziewał, że właśnie w taki sposób i w takich okolicznościach.
Niebawem przyszedł czas, kiedy zacząłem odczuwać pewien niepokój. Szukałem innej formy modlitwy. Dotychczasowa przestała mi wystarczać. Kłębiło się we mnie mnóstwo pytań, wątpliwości, moja pobożność trochę się, delikatnie mówiąc, rozchwiała. Coś we mnie powoli pękało i nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić.Ciągnęło mnie w stronę głębszych rekolekcji, innych niż „nauki stanowe”, wysłuchiwane w Wielkim Poście, że trzeba to i tamto, a tamtego nie wolno. Jakoś nużyła mnie ta „przepisowa” wersja chrześcijaństwa, bo czułem, że do tych wymagań nie dorastam.
O rekolekcjach oazowych nigdy nie słyszałem. Ale pewnego dnia dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak rekolekcje ignacjańskie. 8 dni, milczenie, 4 medytacje dziennie- trochę przerażające dla nastolatka. Więc na kilka tygodni spasowałem i postanowiłem o tym nie myśleć. Na próżno. Wszystko wróciło jak bumerang i trzeba się było w końcu zdecydować.Wóz albo przewóz.
Pojechałem więc na rekolekcje ignacjańskie. Ale, hola, hola, nie tak od razu. Z początku jezuici przyjąć mnie nie chcieli: bo za młody, może jeszcze byś poczekał, najpierw przyjedź na wprowadzenie do medytacji itd. (Ta ostrożność jezuicka to też szkoła Ignacego). Po konsultacji z moim katechetą, wysmarowałem jednak sporej długości list do ówczesnego dyrektora Domu Rekolekcyjnego w Częstochowie, który po jego przeczytaniu najwyraźniej też spasował. Na tych rekolekcjach w sumie najbardziej poznałem Ignacego, to znaczy, jego ducha i sposób myślenia. No może nie od razu, bo trochę to jednak trwało i w sumie nadal trwa. Po powrocie w codziennej drodze do i ze szkoły (dojeżdżałem autobusem) pochłaniałem kolejne biografie o tym wielkim człowieku. Dzisiaj z historycznych szczegółów niewiele pamiętam, ale zostało to, co najważniejsze.
A więc za co go lubię?
To jest mistyk, który uświadomił mi, że człowiek musi się co pewien czas przebudzić. Nie raz, nie dwa. Każdy z nas ma tendencję do duchowej hibernacji i życia na powierzchni. Więc jak już tak człowiek głęboko przyśnie, musi go coś trzepnąć. Ale przypadków jednak nie ma. Ignacy przebudził się, kiedy jego życie przestało układać się po jego myśli: z przetrąconą nogą wylądował na kilka dobrych miesięcy w łóżku. Dzięki tej rekonwalescencji i „przypadkowej” lekturze odkrył głębszą warstwę życia, obserwując to, co się działo w nim i wokół niego. Bardzo potrzebowałem właśnie takiego wyrozumiałego towarzysza.
Lubię w Ignacym jego wiarę w człowieka i jego możliwości, takie Boże, pełne miłosierdzia i zakochania spojrzenie na osobę ludzką. Uderza jego otwartość na różnorodność, wrażliwość na obecność Boga w tym świecie, pozytywne podejście do całego stworzenia. Byłem zdumiony, kiedy podczas wprowadzenia do modlitwy na rekolekcjach jeden z jezuitów kazał modlić się o to, czego pragnę. W pierwszym odruchu pomyślałem sobie: „Chyba się gościu przejęzyczył. Czy nie powinienem prosić o to, czego Bóg pragnie? Czy to aby nie jakaś ślepa uliczka?”. Potem zrozumiałem, o co chodzi.
Ignacy bardzo kochał Chrystusa. Ta miłość, gorąca i męska, nie polegała na westchnieniach, lecz bardziej na czynach. Mniej gadania, więcej rozeznania w ciszy i podejmowania energicznych i odważnych decyzji. Ten zadziorny Bask zbyt wylewny nie był, chociaż siła i urażona duma często go rozpierała (razu pewnego chciał zaszlachtować „nieortodoksyjnego” Maura, ale w porę poszedł po rozum do głowy, a właściwie to posłuchał muła). Za to był kochliwy, jak naonczas przystało walecznemu rycerzowi. Ale nie każdej pannie chciał się rzucać w objęcia – tylko tej z najwyższej półki.
Ignacy był mocno przekonany, że Bóg komunikuje się z nami nie tylko na kartach Pisma świętego, ale w naszym wnętrzu, w świecie, przez człowieka. Ten głos można odczytać – trzeba tylko posiąść odpowiednie narzędzia i uczyć się je stosować na co dzień. Z miejsca wydało mi się to niezwykle pociągające. Urzekły mnie jego rewelacyjne spostrzeżenia dotyczące działania duchów, rozmaitych poruszeń w życiu. Nigdy o tym wcześniej nie słyszałem. Nie miałem pojęcia, że wewnętrzny świat tak jest poukładany. Ale kiedy porównałem jego uwagi z historią własnego życia, zauważyłem, że ten mistyk ma sporo racji. Teraz już rzadziej mówię, że „coś mnie ciągnęło”, „odpychało”, „nużyło” i „męczyło”, „wróciło i odeszło”.
Ignacy z pewnością nie hołdował filozofii ciepłych klusek i kapciuszków. Uważał, że w życiu ciągle trzeba praktykować, ćwiczyć, próbować, podejmować wyzwania.A człowiek tak lubi się urządzić i okrzepnąć, boć to przecież wygodne i spokój dające zajęcie. Ale on sam nazywał siebie pielgrzymem, człowiekiem w drodze, z którym Bóg postępował jak z dzieckiem. Spodobała mi się idea, że człowiek wierzący ciągle jest w szkole, ma prawo do eksperymentowania i błędów. Nie jest przecież mistrzem, tylko uczniem mistrza. Nie staje się doskonałym od razu. Nie musi mieć samych szóstek. Nie wystarczy też, że połknie kilka stosów książek i się w mig zmieni. Cały człowiek musi się zaangażować: uczucia, rozum, ciało.
Właściwie to podoba mi się, że u Ignacego doświadczenie wyprzedza teorię, reguły i zrozumienie. On nie uważał, że wszystko można skodyfikować, zamknąć w przepisach. Przekonał się, że nie da się życia zmieścić w prawach i paragrafach, tym bardziej relacji z Bogiem, która jest dynamiczna, ma też swoje zakręty i burzliwe chwile. Lepiej się pomylić, działając, niż z lęku tkwić w bezruchu. Często najpierw po prostu należy zacząć, nawet jeśłi nie wszystko jest jasne i pewne.
I ostatnia lekcja Ignacego: trzeba zrobić to, co po ludzku możliwe. A więc wlać ewangeliczną wodę do stągwi, odwalić kamień od grobu Łazarza, przynieść pięć chlebów i dwie ryby. Resztę zrobi już Chrystus. Ignacy był wrogiem fideizmu, czyli takiego podejścia, które zwalnia człowieka od wysiłku i pomniejsza rolę tego, co ludzkie i dobre – też stworzone przez Stwórcę. To było dla mnie niezwykłe odkrycie.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że stale jestem nowicjuszem, a Ignacy nadal jest moim autorytetem i mistrzem. A ponieważ 31 lipca świętujemy jego narodziny dla nieba, należy mu się ten pisemny hołd, wspomnienie i wdzięczność z mojej strony.