Ten chłodny i trochę zachmurzony wieczór 11 listopada 1946 roku czasem nawet mi się jeszcze śni: na pastwisku za Rzeką, pod zagajnikiem między jednym a drugim bardzo nikłym stawkiem, zapłonęło ognisko i padła komenda: Drużyna, baczność! I za chwilę na ręce naszego drużynowego składaliśmy przysięgę harcerską na wierność Panu Bogu i Ojczyźnie. Tak bardzo uroczyście i tak jakoś bardzo po prostu. Poza drużynowym żaden z nas nie miał mundurka na sobie, bo nam na to nie pozwoliła powojenna wiejska bieda. Ale serca już od dawna mieliśmy odważne i gotowe na służbę obu tym wartościom – znanym nam zresztą od niemowlęctwa.
Bo tak wtedy było. Wierności Panu Bogu uczyli nas rodzice, a najczęściej nasze mamy pilnowały tego starannie, a bywało, że i dość boleśnie. Kiedyś mi się udało coś fałszywego utkać przed moją Mamą – na moją korzyść, oczywiście. Nie minęło pewnie pół godziny i szydło wyszło z worka, a potem przez jakiś czas jakoś o wiele wygodniej mi było stać niż siedzieć. Ale też wtedy nie tylko w pamięć, ale i w serce zapadła mi zasada, którą później o wiele piękniej mi pokazało polskie porzekadło: Kłamstwo ma krótkie nogi. Rzeczywiście, czasami nawet bardzo krótkie. A poza tym modlitwa codzienna, ranna i wieczorna, czasem tak bardzo odpaplana, że może i sam Pan Bóg nieco się na nią krzywił, ale i Jego dobre Serce trochę się radowało: Cokolwiek by się powiedziało, to ten smarkacz przecież klęczy na twardym klepisku, więc pewnie się jednak modli. A w niedzielę Msza święta w kościele parafialnym, chociażby się nie wiadomo co działo. W dni powszednie szkoła i praca w polu, na łące lub na pastwisku. A uczenie się? Jak najbardziej! Przy pasącej się krowie (zadania pisałem najczęściej na jej grzbiecie) albo wieczorami przy oknie lub na coraz to bardziej zamroczonym podwórku, zwanym dworem, oczywiście. W mojej wiosce wszyscy się uczyli w taki sposób rozmiłowania się w Panu Bogu i Jego przykazaniach, łącznie z przykazaniem miłości bliźniego.
Zresztą miłości bliźniego też się nauczyłem dosyć boleśnie. Nasi sąsiedzi zza drugiego płota byli świadkami Jehowy, a składali się z mamy, taty, chłopca w moim wieku i nieco młodszej Helenki, która się nam tak bardzo podobała, że postanowiliśmy zadbać o jej zbawienie. Warunkiem zbawienia jest chrzest, więc złapaliśmy dziewczynę, zaciągnęliśmy ją na kładkę nad Rzeką i już, już mogła być zbawiona, ale ona spadła z kładki i nie dość, że się zamoczyła, to jeszcze się trochę potłukła i pobiegła – skarżypyta – do mojej Mamy. Reszty nie mam ochoty opisywać, bo takie wspomnienia to jednak nic pięknego. Pamiętam tylko zdanie mojej Mamy, że nie wolno krzywdzić bliźniego. A kiedy mądrze się sprzeciwiłem, że przecież myśmy ją chcieli zbawić, to usłyszałem, że od tego jest ksiądz i dorośli.
A wierność Ojczyźnie? Miłość do Ojczyzny w moim pokoleniu wyrosła z krwi poprzednich pokoleń i z ich radosnego zachłyśnięcia się wolnością okresu międzywojennego, chociaż na takich wioskach jak moja była to bardzo biedna wolność. Biedna, ale prawdziwa. Toteż kiedy 1 września 1939 roku brutalnie nam wydarto lub ukradziono tę umiłowaną wolność, to miłość do Ojczyzny ogarnęła wszystkich bez wyjątku i pobudziła do walki o jej wolność. Była to jednak walka rozsądna. Dorośli brali udział w organizacjach podziemnych. A dzieci? Od strony zewnętrznej tak bardzo nic, że mnie osobiście utkwił w głowie jakiś żołnierz niemiecki, który chciał u nas kupić jajka, a nieco mocniej zapamiętałem nie tyle pacyfikację naszej wioski z czerwca 1943 roku, ile pogrzeb, który po niej nastąpił, bo tak wielu trumien nigdy przedtem nie widziałem w naszym kościele. Rozbudzanie miłości do Ojczyzny w dzieciach odbywało się przez literaturę, i to tak niebezpieczną, że za samo jej posiadanie można było się dostać do więzienia, do obozu lub nawet ponieść śmierć. Ten jakże wzniosły obowiązek ciążył na nauczycielach naszej szkoły, zapewne wspieranych przez naszych rodziców, którzy doskonale wiedzieli, jaka jest w tym także ich rola. To wtedy po raz pierwszy – ja, śpik kilkuletni – przeczytałem Trylogię Sienkiewicza (nie pamiętam, czy całą) i Pana Tadeusza Mickiewicza. I ten wiersz, który się potem okazał jednym z najpiękniejszych liryków Słowackiego: Niechaj mnie Zośka o wierszyk nie prosi,/ Bo kiedy Zosia do Ojczyzny wróci,/ To każdy kwiatek powie wierszyk Zosi,/ I każda chmurka piosenkę zanuci. A miałem wtedy swoją Zosię, moją stryjeczną siostrę, więc było komu ten wierszyk powtarzać. I tak powoli narastały we mnie – i nie tylko we mnie, ale w całym moim pokoleniu – rozwijały się, aż wreszcie zakwitły te dwie wartości: miłość do Pana Boga i to szczególne umiłowanie Ojczyzny, które najpiękniej dawniej oznaczał prosty wyraz patriotyzm. I tak trwa to we mnie dotąd.
A co z moim harcerstwem? To opowieść i smutna, i radosna, chociaż jej początek był bardzo radosny, bo były normalne zbiórki i nawet apele, a na zbiórkach i apelach piosenki o płonącym ognisku w lesie i o tym skaucie, który samotnie stał na warcie dla Ojczyzny i pewnie dla niej zginął w zawierusze wojennej, bo jego jedyną bronią była stanowczość, odwaga i miłość. Więcej nawet! Od chwili zło żenia Pana Jezusa do Grobu w Wielki Piątek 1947 roku staliśmy po kolei na baczność przed Grobem razem ze strażakami. Duma to była ogromna i uciecha.
Ale to wszystko prysło nagle jak bańka mydlana. W tym samym chyba roku najpierw aresztowano naszego drużynowego, a potem przyszedł do szkoły jakiś pan i wytłumaczył nam dość skutecznie, że nasz drużynowy był fałszywym drużynowym i że nie miał uprawnień, a lilijki i wszystkie inne odznaki harcerskie po prostu ukradł. I z tego wynikło, że nigdy nie byłem prawdziwym harcerzem… Zresztą nie tylko ja. Nikt z nas…
Nie, to nie… Dwa lata później spełniło się moje najpiękniejsze pragnienie i wstąpiłem do zakonu i wnet potem przeczytałem sławne Kamienie na szaniec o batalionie Zośki. I było mi trochę głupio. Potem studia filozoficzne w Krakowie i teologiczne w Warszawie. Początek mojej teologii zbiegł się z początkiem kariery politycznej Władysława Gomułki i – na krótko co prawda – z odrodzeniem przedwojennego harcerstwa, ale już się w to nie angażowałem, bo cóż mogłem tam mieć do roboty ja – fałszywy harcerz… Potem święcenia kapłańskie i jeszcze studia filologiczne we Wrocławiu. I wreszcie niemal niespodziewana śmierć mojego taty w roku 1971. Po jego pogrzebie przeszedłem się po cmentarzu i niespodziewanie trafiłem na grób znanego mi człowieka. Wiedziałem już o jego śmierci, nie to mnie zatem zdumiało: na prostym drewnianym krzyżu jego imię i nazwisko było poprzedzone wyrazem harcmistrz. Snem wiecznym spał sobie w tym grobie mój dawny drużynowy i pewnie się do mnie złośliwie uśmiechał…