Jednym z tematów, którymi media żyły już przed Synodem biskupów była sprawa par niesakramentalnych, czyli tych którzy żenią się ponownie, mimo że ich pierwsze małżeństwo było zawierane w kościele jako sakrament. Przede wszystkim emocjonowano się tym, czy Kościół może w jakiś sposób uznać te nowe związki i dopuszczać tych ludzi do komunii.
Przy całym szumie wokół tego niełatwego problemu zapomniano o jednej bardzo istotnej sprawie. Przed wielu latu pracowałem jako zakrystianin w dużej miejskiej parafii. Co sobotę miałem okazję obserwować niejedną parę narzeczonych, którzy przychodzili do zakrystii podpisywać dokumenty i składali sobie później przysięgę małżeńską. Patrząc wprawnym okiem można było się szybko domyślić, że duża część z nich, a może nawet większość rzadko bywała w Kościele, a ich związki z chrześcijaństwem były minimalne. Jednak mimo tego Kościół uroczyście błogosławił ich związek. I tu pojawia się pytanie: Czy ludzi, dla których chrześcijaństwo niewiele znaczy można dopuszczać do sakramentu małżeństwa? Czy jednorazowa spowiedź przed ślubem jest dostateczną gwarancją, że młodzi rozumieją czym jest małżeństwo chrześcijańskie? Kurs przedmałżeński tutaj niewiele pomoże, bo jego celem nie jest wzbudzenie wiary, tylko na odwrót on tę wiarę zakłada. I jak to możliwe, że w społeczeństwie, którego większość nie chodzi do kościoła (szczególnie w dużych miastach) większość ślubów odbywa się w kościele?
Wiele z tych związków małżeńskich szybko się rozpada. I to właśnie Ci ludzie po latach, rozwiedzeni, posiadający nowe rodziny, a potem nawróceni, cierpią z tego powodu, że nie mogą przystąpić do Komunii Świętej. Czy nie lepiej było by postąpić według rady Jezusa: „Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały” (Mt 7,6). Te słowa są dosyć, można by powiedzieć, brutalne, ale właśnie oznaczają, że nie wszystko co Kościół ma, jest dla wszystkich. Najpierw musi być wiara, a potem sakramenty, a nie na odwrót. Sami sobie tworzymy problemy, które później z wielkim wysiłkiem rozwiązujemy.
To są właśnie paradoksy schyłkowej epoki duszpasterstwa masowego działającego według schematu „Polak -katolik”. Czy nie byłoby uczciwsze wobec Pana Boga odmawiać ślubu kościelnego „wierzącym niepraktykującym” (a wielu z nich to pewnie niewierzący i niepraktykujący) zamiast zalewać później sądy kościelne tysiącami wniosków o unieważnienie małżeństwa?