„Czemu chce Pan wykluczyć ze swojego życia jakiekolwiek zaniepokojenie, wszelki ból, wszelkie przygnębienie, skoro Pan wie, co wypracowują w Panu te stany?” – pisał w 1904 roku w liście do młodego poety Rainer Maria Rilke. Cierpliwie tłumaczył mu surową i twardą lekcję życia, że cierpienie jest częścią składową ludzkiego losu i wszystko, co ma jakąś wartość na tym świecie, rodzi się najczęściej w bólach i w trudzie.
Problem cierpienia, stary niczym świat, nie znalazł do tej pory satysfakcjonującego rozwiązania. Albo inaczej, rozwiązanie zadowalające jednych, zdaniem innych pozostawia wiele do życzenia lub wprost jest nie do przyjęcia. Dlatego czysto teoretyczne zmaganie się z tym problemem wymaga nie lada ekwilibrystyki umysłowej i przypomina chodzenie po cienkiej linie wiszącej nad przepaścią, w którym każdy nieskoordynowany ruch grozi katastrofą. Albo wpadniemy w tak często zarzucane chrześcijaństwu cierpiętnictwo, albo w iluzję życia bez cierpienia, lansowaną dziś bezkrytycznie, zwłaszcza w świecie reklamy.
Nie siląc się więc na żadne próby ostatecznego rozwiązania, pozwólmy sobie na konstatację oczywistej prawdy, że cierpienie jest faktem. Wszyscy cierpimy, bez względu na wiek, płeć, rasę czy status społeczny. Jeśli się czymś różnimy, to tylko podejściem do cierpienia, oscylującym gdzieś między skrajnymi „albo, albo”. Spróbujmy pójść za sugestią Rilke-go i przyjrzyjmy się cierpieniu od strony pozytywnej. Zobaczmy, co ono w nas „wypracowuje”.
Przede wszystkim cierpienie jest „zimnym prysznicem” dla naszego poczucia bezpieczeństwa. Wyrywa nas z wygodnego stanu rzeczy i z bezpiecznej sieci relacji międzyludzkich, gwałtownie pozbawia stałych punktów odniesienia i stawia w pustej przestrzeni bez punktów oparcia. Wtrąca w samotność i skupia na sobie, bo zawsze cierpimy sami i nikt nie może nas w tym zastąpić. Gdyby spojrzeć na to pozytywnie, to trzeba by powiedzieć, że dzięki cierpieniu uświadamiamy sobie własne, jedyne, niepowtarzalne istnienie. Oczywiście zawsze można oszukać cierpienie: fizyczny ból uśmierzyć środkami farmakologicznymi, psychiczny niepokój lub duchową pustkę zagłuszyć jakąś przyjemnością lub innym rozproszeniem. Jednak wcześniej czy później cierpienie powróci, być może ze zdwojoną siłą. A właśnie tam, gdzie wszyscy się odruchowo wycofują, zasłaniają, znajdują dziesiątki dróg ucieczki, jest miejsce na dojrzewanie, na odkrycie prawdy o sobie i otaczającej nas rzeczywistości, że wszystko jest problematyczne, zawodne i niepewne.
Odkrycie problematyczności świata jest początkiem życia duchowego, wstępem do wzięcia na siebie odpowiedzialności za własne życie. To punkt zwrotny, w którym pojawiające się pytania mają charakter ostateczny. Komu lub czemu mogę naprawdę zaufać? Na czym lub na kim mogę budować własne, świadome istnienie? I choć takie pytania otwierają przerażającą perspektywę negatywnych możliwości – nikomu i niczemu nie można ufać! – to jednocześnie odsłaniają tajemniczą i niesamowitą przestrzeń wiary i zaufania. Ileż to razy właśnie cierpienie – niespodziewane, nieznośne i narzucone przemocą – było początkiem głębokiego nawrócenia, odkrycia Boga i własnej, niezbywalnej godności, pochodnej tego pierwszego.
Biblijnym pierwowzorem takiej sytuacji jest historia Hioba, opisana w jednej z ksiąg Starego Testamentu, czytanej zbyt rzadko i zbyt powierzchownie. A przecież to Hiob, nie znajdując satysfakcjonującego wyjaśnienia dla własnego cierpienia, rzucił odważne i wręcz świętokradzkie wyzwanie samemu Bogu. I co ważne doczekał się odpowiedzi. Nie znalazł jej w treściach satysfakcjonujących umysł, ale w samym spotkaniu i rozmowie z Najwyższym. Co jednak oznaczają rozbrajające słowa bezwarunkowej kapitulacji, którymi wycofuje się z wszystkich poprzednich, niecierpiących zwłoki pytań i słusznych wyrzutów względem Boga? Dotąd Cię znałem ze słyszenia – mówi w kulminacyjnej scenie – teraz ujrzało Cię moje oko, dlatego odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i w popiele (Hi 42, 5-6). Czyżby tajemnicę cierpienia wyjaśniało jedynie spotkanie z Bogiem.
Religijna odpowiedź na cierpienie oczywiście zalicza się do tych mogących rozczarować. Chociażby ludzi, którzy właśnie z powodu niezawinionego cierpienia stracili wiarę w Boga, a przynajmniej w Jego dobroć i opatrzność. Zawsze przecież można powiedzieć, że nie dostąpiło się łaski spotkania Boga twarzą w twarz. Czy jednak jest to uczciwe usprawiedliwienie, gdy weźmie się pod uwagę ostateczne i kulminacyjne słowo Boga w temacie cierpienia – czyli krzyż Jezusa Chrystusa? Być może raczej trzeba byłoby powiedzieć, że nie dość uważnie wpatrywaliśmy się w krzyż, że zbytnio nam spowszedniał i nie dostrzegamy już postaci Tego, który na nim zawisł. Bo jeśli był On i człowiekiem, i Bogiem – jak od dwudziestu wieków niezmiennie powtarzamy my, chrześcijanie – to czas i miejsce nie są żadnym ograniczeniem dla spotkania twarzą w twarz, tu i teraz. I żadne usprawiedliwienie tego nie zmieni.
Jak spojrzeć na krzyż, by doświadczyć spotkania twarzą w twarz z Najwyższym? Może tak jak zaleca św. Ignacy Loyola w Ćwiczeniach duchownych, gdy zachęca, by stanąć pod krzyżem Chrystusa i rozmawiać z Nim „jak przyjaciel rozmawia z przyjacielem” (por. Ćd 53-54). Jakże często prawdy, które wymykają się naszej wybujałej z pozoru racjonalności, akceptujemy bez problemu, gdy tylko wytłumaczy nam je ktoś bliski i serdeczny. Cierpienie do tego rodzaju prawd się zalicza, a intymne dialogi z Jezusem wiszącym na krzyżu to nie przywilej Don Camillo, zabawnego proboszcza z powieści Giovanniego Guareschiego, ale perspektywa otwarta dla każdego.
Tyle tylko, że niewielu się na to zdobywa. Tymczasem w przyjacielskim dialogu odkryć można, że w tym na wskroś negatywnym doświadczeniu, w które wtrąca nas cierpienie, w tej pozbawionej bezpiecznych punktów oparcia przestrzeni, nie jesteśmy sami. Właśnie tam odnajdujemy Boga i to Boga, jakiego być może nigdy nie spotkaliśmy – Boga cierpiącego. A On, uwięziony z premedytacją w niemożliwej do życia przestrzeni, okazał się większy i rozsadził ją od środka swoim Zmartwychwstaniem. Otworzył nowy wymiar, z perspektywy którego każde cierpienie, nawet najbardziej absurdalne, nabiera sensu i zyskuje na znaczeniu.
Trzeba tylko zwrócić się w stronę krzyża i na poważnie przyjąć to wezwanie: Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie na siebie moje jarzmo i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokornego serca, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem słodkie jest moje jarzmo, a moje brzemię lekkie (Mt 11, 28-30). To słowa Przyjaciela.