Te trzy słowa stoją u podstaw jednej z najprężniej działających światowych organizacji pozarządowych, zajmujących się uchodźcami. Jezuicki ośrodek pomocy uchodźcom (ang. JRS, Jesuit Refugee Service) powołany został do życia w roku 1980 przez ówczesnego generała zakonu ojca Pedro Aruppe, który w ten sposób odpowiedział na dramatyczną sytuację wietnamskich uchodźców, opuszczających swój kraj na małych rybackich łódkach.
Obecnie ośrodki JRS-u funkcjonują w 51 krajach, służąc pomocą prawną, medyczną i duchową tym, którzy uciekli przed wojną, głodem i skrajnym ubóstwem. Szacuje się, że każdego roku z posługi JRS-u korzysta blisko pół miliona ludzi na całym świecie, dla których kontakt z ośrodkiem jest prawdopodobnie jedyną szansą na otrzymanie wszechstronnej pomocy. JRS tworzą ludzie, dla których pomoc bliźniemu jest nadrzędną wartością. Wśród 1 400 pracowników 78 stanowią jezuici – jestem jednym z nich.
Od prawie dwóch lat posługuję na Malcie wśród uchodźców afrykańskich. Ta maleńka wysepka na Morzu Śródziemnym stanowi pierwszy europejski przyczółek dla uchodźców afrykańskich. Dla 400 000 społeczności maltańskiej obecność 7 000 emigrantów to poważne wyzwanie. Szczególnie trudnym okazał się być ubiegły rok, kiedy to trwające walki powstańcze w Libii zmusiły do ucieczki z tego kraju kilkadziesiąt tysięcy Afrykańczyków. Podobnie jak wspomniani już wietnamscy uchodźcy oni również pokonują morze na małych rybackich kutrach. Dla wielu podróż ta kończy się tragicznie. Przepełnione, niedostatecznie wyposażone łodzie nie mają większych szans w starciu z silnymi prądami morskimi oraz kilkumetrowymi falami. Tylko w zeszłym roku morze pochłonęło 2 200 uchodźców. Niestety ten rok nie będzie lepszy, niemal każdego dnia docierają do nas informacje o kolejnych zaginionych łodziach. Dla tych, którzy szczęśliwie dobiją do brzegów Europy rozpoczyna się kolejny, trudny etap ich wędrówki ku bezpieczeństwu i wolności.
Spotykam ich każdego dnia, z wieloma znamy się z imienia, wielkość języków, kultur, religii ale jedno pragnienie – żyć w pokoju. Kiedy rozpoczynałem moją posługę wśród uchodźców afrykań-skich bardzo szybko zdałem sobie sprawę jak rozległe i wieloaspektowe będzie to zadanie. Przede wszystkim w centrum znalazł się człowiek z jego bolesnym doświadczeniem. Moja posługa była wpierw słuchaniem historii życia. Po kilku miesiącach miałem już dość sporą wiedzę o wszelkiego rodzaju bolączkach trapiących ląd afrykański i jego mieszkańców. Konflikty, o których nie miałem żadnego pojęcia, korupcja i wyzysk światowych korporacji, prześladowania religijne, walki plemienne, klęski głodu. Całe to bolesne doświadczenie znajdowało ujście w naszych rozmowach. Myliłem się, uważając, że mój czas spędzany na słuchaniu i prostym byciu z drugim może być efektywniej zastąpiony przez organizowanie różnorakich „akcji”, takich jak choćby zbiórka odzieży. Pamiętam jedno spotkanie w obozie dla uchodźców. Młody Nigeryjczyk, Johny, na koniec naszej rozmowy powiedział mi coś, co pozwoliło mi bardziej zrozumieć, czym jest prawdziwa pomoc drugiemu. Jego słowa były proste: „…dziękuję, że mnie wysłuchałeś, byłeś pierwszą osobą od kilku miesięcy, która poświęciła mi więcej niż 5 minut. Ja bardziej potrzebuję wysłuchania niż nowej pary dżinsów”. Chyba łatwiej nam chodzić w jednej parze spodni przez kilka miesięcy niż trwać w atmosferze obojętności i braku wysłuchania.
Myślę w tym miejscu o moim wielkim współbracie Błogosławionym Janie Beyzymie, Posługiwaczu Trędowatych. Przed oczami mam jedno zdjęcie, na którym ojciec Jan stoi w towarzystwie swoich pacjentów. Z tego zdjęcia emanuje się jakaś niesamowita atmosfera braterstwa, bycia z drugim w jego cierpieniu, próba zrozumienia go i ostatecznie konkretne działanie.
Każdego dnia nasze biuro odwiedza kilkudziesięciu uchodźców. Przychodzą po poradę prawną, medyczną, po żywność, ubranka dla dzieci, lekarstwa, pieluszki. Przychodzą powiedzieć, że wreszcie znaleźli pracę lub nowe lokum. Dzielą się z nami tym, co jest dla nich radością. Pukają do drzwi, które jak sami częstą mówią, zawsze się otworzą, i nie chodzi tu o to by zawsze coś dostać w sensie materialnym, ale by zostać przyjętym. Nie liczę już wizyt pewnego starszego Somalijczyka, który przychodzi do biura dość regularnie tylko po to, by poprosić nas, po raz kolejny, o rzecz niemożliwą: przyznanie mu statusu uchodźcy. Już przestałem tłumaczyć mu, że to nie my o tym decydujemy, a rząd maltański, i że nie możemy w tej sprawie nic więcej zrobić, zresztą myślę, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Zawsze jednak proponuję mu kubek kawy, każdorazowo pytając ile słodzi, choć wiem doskonale, że będą to trzy i pół łyżki bez mleka. Mohamet, pozostaje jakiś czas w biurze opowiadając mi łamaną angielszczyzną, jak to żyło się mu w Somali przed rewolucją, jak stracił swoje dzieci, jak przemierzał Saharę w przyczepie samochodu dostawczego mając ze sobą tylko pięć litrów wody, jak w piasku pustyni chowali młodą kobietę z niemowlęciem, dla której ta przeprawa okazała się zbyt trudna… Na koniec myje swój kubek, zabierając również i mój, pozdrawia mnie słowami „niech Allah cię strzeże” i wychodzi. Bez upragnionego statusu uchodźcy, bez worka ubrań, bez dywanu, krzesła czy małej lodówki, ale wierzę, że znalazł coś cennego dla siebie i na pewno po to wróci.
Po pewnym czasie pracy z Afrykańczykami stało się dla mnie jasne, że w ich sercu bardzo mocno zakorzenione są trzy rzeczy, zaczynając od najważniejszej – jest to wiara, dalej muzyka i wreszcie football. Każda z tych trzech dziedzin życia wzajemnie się przenika. I tak, na przykład, nie słyszałem jeszcze pieśni wykonywanych przez uchodźców afrykańskich, które nie wypływałyby z przeżywanej przez nich wiary. Odnoszę wrażenie, że śpiew dla Afrykańczyków jest przede wszystkim rodzajem modlitwy. Każdej niedzieli, gdy gromadzimy się z grupą około czterdziestu uchodźców na Eucharystii, zawsze towarzyszy nam śpiew. Niekiedy Msza święta wydłuża się do prawie dwóch godzin, stając się przestrzenią, w której śpiew jest kanałem, przez który do Boga płyną nie tylko piękne, proste teksty, ale również cała przestrzeń emocji, nadziei i lęków. Dla nas, wychowanych w kulturze „pana organisty”, doświadczenie żywego śpiewu robi ogromne wrażenie.
Tak jak śpiew stanowi muzyczny kanał służący do komunikowania się z Bogiem, tak football stanowi jego sportowy odpowiednik. Pytanie: Co jest twoim ulubionym sportem? budzi w Afrykańczykach zdziwienie to oczywiste, że football jest pierwszy. Gdy powołaliśmy do życia pierwszą drużynę piłkarską, złożoną wyłącznie z uchodźców afrykańskich, nie sądziliśmy, że już po paru tygodniach na naszej liście będzie widniało ponad pięćdziesiąt nazwisk. Mamy zawodników z 7 krajów afrykańskich, ponad połowa z nich przed opuszczeniem swojego kraju grała w profesjonalnych klubach. To wyjątkowe uczucie widzieć zawodników, których kraje wzajemnie ze sobą walczą, grających w jednym zespole. To niewątpliwie boisko nadziei, gdzie powraca wzajemne zaufanie i braterstwo. Obecność naszego zespołu jest również pozytywnym znakiem dla lokalnej społeczności maltańskiej, która poprzez wspólne mecze piłkarskie łatwiej otworzy się na proces integracji z uchodźcami. I kto wie, może już niedługo któryś z naszych graczy wzmocni którąś z europejskich drużyn.
Jeśli zapyta mnie ktoś, ile daję tym ludziom, śmiało odpowiem, że znacznie więcej od nich biorę. Wiele nauczyłem się, obserwując ich niezwykłą determinację. Zaczynam rozumieć, jak cenny jest dar pokoju i wolnośi, i jak często my o tym zapominamy. Jak wielka może być tęsknota za swoją ojczyzną, za bliskimi, jak bardzo boli, gdy trzeba uciekać ze swojej ziemi. Ogromnie dużo czerpie obserwując proste a jednocześnie niezwykle silne świadectwa wiary. Nigdy wcześniej nie byłem świadkiem tak niezwykłej ufności w opaczność Bożą, jaką odnalazłem w obozach dla uchodźców. Wiara, która dla nas, Europejczyków, jest sprawą wyłącznie prywatną, o której nie powinno się publicznie dyskutować, której symbole powinny znikać z przestrzeni publicznej, dla Afrykańczyków jest czymś tak naturalnym jak oddychanie. To może dziwnie zabrzmi, ale gdy próbowałem wytłumaczyć młodemu Afrykańczykowi, jak wygląda kwestia przeżywania wiary przez Europejczyków, że nie każdy tutejszy urzędnik uzna fakt jego ocalenia z niebezpiecznej przeprawy przez morze, jako znak Bożej Opatrzności, i że spotka osoby które otwarcie powiedzą mu że w Boga po prostu nie wierzą, zaskoczony odpowiedział mi, że to bardzo dziwne i że nam współczuje. Czy nie daje nam to wiele do myślenia? To tylko my, bogaci Europejczycy mamy prawo współczuć wam biednym Afrykańczykom i to my wspaniałomyślnie im coś ofiarujemy, za co powinni być dozgonnie wdzięczni… Przestałem już wierzyć w taki układ. Rzeczywistość bywa często zupełnie inna.
Służyć, towarzyszyć, orędować – trzon każdej pracy misyjnej zawsze przynosi wspaniałe owoce i nie ma znaczenia, czy pojawią się one od razu, czy wzrastać będą powoli, wytrwale, by okazać się w pełni po stu latach od śmierci wiernego ogrodnika. Misja jest tam, gdzie jest człowiek, nie jest ona przypisana tylko do gorącej ziemi afrykańskiej czy dalekich Indii. Miejska dżungla, pustynia obojętności w naszych rodzinach czy wspólnotach to tereny misyjne dla każdego z nas. Niech Błogosławiony Ojciec Beyzym będzie dla nas inspiracją do podjęcia tej posługi.