Widzę Cię, jesteś tam, tam na Krzyżu. Na zawsze, do końca świata. Wpatruję się w Ciebie i ogarnia mnie spokój. Twoja spokojna twarz…
Twoja pokorna postawa wobec tego, co się stało z Tobą; wobec tego, co dzieje się w sercach zawiedzionych i przestraszonych uczniów, w sercu kochającej Matki – to wszystko mówi mi o Twojej wielkiej cierpliwości wobec cierpienia, wobec tego, czego dopuścili się ludzie, wobec tego, na co im pozwoliłeś, na co pozwolił im Twój – nasz Ojciec… Nikt spośród nich jeszcze nie wiedział, że Krzyż stanie się początkiem nowego życia…
To, co tak bardzo mnie uderza za każdym razem, gdy na Ciebie patrzę, na Ciebie rozpiętego na Krzyżu, to Twoja spokojna, niemal majestatyczna Twarz; Oblicze, choć tak wyniszczone i upodlone, ale wciąż piękne i patrzące na każdego z miłością…
Zawsze mogę przyjść do Ciebie i być przy Tobie, być przy Krzyżu. I patrząc na Ciebie, uczyć się przyjmować każde najmniejsze cierpienie; przyjmować, jeśli nie z radością, to przynajmniej z gotowością, ponieważ wiem, że w tych moich mniejszych i większych problemach jesteś ze mną. Ja te cierpienia ofiarowuję Tobie, łączę z Twoją Męką, by mieć także swój mały udział w zbawianiu świata, by pocieszyć Cię, by otrzeć Twoje łzy. Łzy tęsknoty za człowiekiem, za mną…
Krzyż Chrystusa – całkowite wydanie, oddanie przekreślające wszelką pychę i egoizm; pozwoliłeś nawet, by rozszarpano Ci serce… to pełnia Miłości… I mój mały krzyż: krzyż codziennych obowiązków, pracy nad sobą i relacji z ludźmi. Ten mały krzyż ma sens, bo jest w tym wielkim Krzyżu; w Nim go odnajduje, a tym sensem, jak mi się zdaje, jest miłość. Coraz głębsza, czystsza, prawdziwsza miłość do Boga i człowieka. Miłość, która przemienia wszystko i która we właściwym świetle pokazuje każdego człowieka, każdą sytuację… Miłość, która umacnia i dodaje sił, która się nie kończy. Jak pokazuje to mała Teresa (i zdaje się mówić do mnie): czyń wszystko z miłością, nawet wtedy, gdy wcale nie masz na to ochoty, gdy nie masz nawet humoru i wszystko wydaje się być przegrane, gdy nie ma już nadziei, że będzie lepiej – tak, wtedy nie ma lepszej okazji, by na tyle, na ile możesz, wkładać serce w to, co robisz; i to z intencją, że nie czynisz tego wyłącznie dla siebie, dla swojego egoistycznego dobrego samopoczucia, że zrobiłeś coś dobrze lub dobrze dla kogoś. Robisz tak, bo po prostu kochasz Boga… Postępuj tak z chwili na chwilę, dzień po dniu; w ten sposób idziesz małą drogą, nie tracisz ani jednej sekundy ze swego życia: to jest właśnie prawdziwe, satysfakcjonujące życie – gdy nie żyjesz dla siebie, ale dla Boga, a w Nim dla innych; gdy przyjmujesz wszystko, co Bóg zechce – radość i ból, troskę czy jej brak, pochwałę czy naganę, trud czy łatwość zadań, które musisz podjąć… I nie wiesz, co będzie jutro, ale nie martwi cię to zbytnio – Bogu pozostawiasz troskę o dzień jutrzejszy. Ty wierzysz i ufasz Jego rozwiązaniom. Wiesz, że będzie najlepsze z możliwych, ale, co oczywiste, jeśli pozwolisz Mu na to… Bóg szanuje twoją wolność i chce, byś to ty podejmował decyzje. Ale zanim je podejmiesz, porozmawiaj o nich nie tylko z innymi, ale i z Bogiem. On da odpowiedź, nie zapomni o tobie… Otwórz się na to, co chce ci powiedzieć; pewnie nie bezpośrednio, ludzkimi słowami, ale poprzez to, co dzieje się w twoim sercu, przez twoje pragnienia, zdolności, wydarzenia, sytuacje, spotkanych ludzi, może nawet sny… Ale najważniejsze: chcesz tego, czego On chce i na pewno się nie pomylisz, nawet gdyby była to kręta droga.
Zawsze do Niego powracam. On tam jest, na Krzyżu, i wciąż czeka – na mnie i na ciebie. I znowu chce mi przypomnieć, że dał się zabić za mnie, za nas… z miłości… Chyba nie mógł wybrać, czy raczej zgodzić się na bardziej okrutną i haniebną, jak na ówczesne czasy, śmierć. W poniżeniu, niezrozumieniu, odczuciu pozornej klęski przez uczniów, w niemal całkowitym opuszczeniu. Jak wyrzutek i przegrany człowiek. A przy tym tak wyniszczony (dziś powiedzielibyśmy: zmasakrowany), że niepodobny do ludzi… A jednak to było Jego największe dzieło, dzieło zbawienia ludzi i uwielbienia Boga. Odtąd nic już nie było tak, jak dawniej: staliśmy się dziećmi Boga, a cierpienie każdego z nas nabrało nowego znaczenia.
Jezu, teraz wiem, że nic nie może być za trudne w tym, co mi powierzasz. Bo Ty w tym wszystkim jesteś! Choć mogę to odczuwać jako ukrzyżowanie, wiem, że właśnie wtedy czynisz mnie podobną do Siebie, że to miejsce cierpienia może uczynić innym wiele dobrego. Oczyszczasz swoją winorośl… Nadajesz pewny, choć tajemniczy dla mnie, sens memu cierpieniu. Ale teraz wiem, że zwyciężyłeś, tak, tam na Krzyżu, więc obejmuję mój mały krzyż z miłością i wiem, że z Tobą zwyciężę…
Już się nie boję, ogarnia mnie spokój. Odzyskuję go zawsze wtedy, gdy patrzę na Ciebie ukrzyżowanego. Tam uczysz mnie, że prawdziwa miłość jest ukrzyżowana… codziennym, zwykłym, niezauważalnym dniem, a nie wyszukanym męczeństwem, widocznym dla wszystkich, w którym mogłaby się kryć jakaś obłuda. Prawdziwy męczennik nie szuka cierpienia, lecz przyjmuje to, co Bóg dla niego przygotował. A moim małym męczeństwem jest mój powszedni dzień.